20023709
20023709


Jak sami mówią, tworzą zespół. Co roku zdobywają średnio dwa europejskie szczyty, głównie czterotysięczniki. Blisko dwa tygodnie temu wrócili spod Elbrusu, najwyższej góry Kaukazu. Szczyt stał się ostatnimi czasy głośny z powodu zaginięcia 25-letniego polskiego alpinisty z Lublina, który jednak szczęśliwie się odnalazł.Dla prawdziwych taterników, alpinistów czy himalaistów wyprawa w góry jest dopiero wtedy udana, gdy na jej zakończenie zaplanuje się następną. Andrzej Maluch, Krzysztof Łapka i Arkadiusz Grządziel przed rokiem zdobyli wierzchołek Europy - weszli na Mont Blanc, o czym pisaliśmy na naszych łamach. Już wtedy wyznaczyli sobie kolejny cel: Elbrus na Kaukazie - 5642 m, znacznie wyższy od wszystkich europejskich szczytów.Do wyprawy postanowili się dobrze przygotować. Miesiąc przed wyjazdem na wschód wybrali się na zachód. Chodziło im głównie o aklimatyzację w warunkach wysokogórskich. W Słowenii, w Alpach Julijskich, weszli na Triglav (2864 m), we Włoszech na najwyższy szczyt Dolomitów - Marmoladę (3345 m), w Austrii na Wildspitze (3768 m). W sumie pięć dni wspinaczki, dobra zaprawa.2 sierpnia z Ostrawy z grupą czeskich i słowackich alpinistów wyruszyli autokarem pod Elbrus. Przez Słowację, Ukrainę i Rosję dotarli do autonomicznej republiki kaukaskiej - Kabardyno-Bałkarii.- Najlepiej utrzymane i najbardziej zadbane obiekty w tamtejszych miastach i miasteczkach to posągi i pomniki Lenina. Jedne są wykonane z brązu, inne tylko z kamienia - opowiada Krzysztof Łapka. W stolicy republiki - Nalczyku - szef autokarowej wyprawy załatwił z miejscową policją stosowne pozwolenia dla poszczególnych ekip alpinistów. Dzięki urzędowej „bumadze” rybniczanie mogli później poruszać się w rejonie trzech dolin, leżących w pasie przygranicznym. W jednej z nich, Adył-Su (2400 m n.p.m.), rozbili swój pierwszy obóz. Istnieje tam coś w rodzaju międzynarodowej bazy - kilkadziesiąt namiotów rozrzuconych na zielonej plamie trawy i ani śladu jakiejkolwiek infrastruktury. Musi wystarczyć to, co daje natura. Rosjanie prowadzą tu szkółkę alpinistyczną dla młodzieży. W ramach przygotowywania organizmu do warunków wysokogórskich rybniczanie zdobywali tam okoliczne szczyty, m.in. Wiatał i Gumaczi. Po pięciu dniach przenieśli się pod Elbrus, gdzie biwakowało już kilka innych zespołów z ich autokaru.- To właściwie osobna góra. Gdy wjeżdża się na Kaukaz, rozciąga się charakterystyczny widok: rozległy płaskowyż i wielka biała kopa, to właśnie Elbrus. To góra wulkaniczna, nie ma tam skał czy kamieni, tylko zastygła lawa, taki czarny żużel. Wszystko to zresztą przykrywa śnieg - opowiada Krzysztof Łapka.Rozbili się 100 m od stacji kolejki linowej Mir - 3800 m n.p.m. Kiedyś 400 m wyżej było jeszcze schronisko, ale cztery lata temu spłonęło. Wybudowano nowe, o połowę mniejsze.- Warunki tam są iście spartańskie, lepszy jest już namiot, w nim człowiek przynajmniej jest u siebie - komentuje Andrzej Maluch.Rozbili się 12 sierpnia, przed południem. Wieczorem o 21 ułożyli się do snu, by po trzech godzinach wstać i rozpocząć wędrówkę na szczyt. Ciężko było im zasnąć, bo myślami byli już na stoku. Po nerwowej drzemce zebrali się w ciągu godziny i o pierwszej w nocy rozpoczęli marsz. Od strony południowej Elbrus ma stosunkowo łagodny stok. By dostać się na jeden z dwóch wierzchołków góry, nie potrzeba lin, te zostawili w namiocie. Zabrali ze sobą tylko raki, czekany i bardzo przydatne w czasie wchodzenia pod górę alpinistyczne kijki o regulowanej długości. Kilka chwil po wyjściu z namiotu spotkali inne zespoły rozpoczynające wyprawę na szczyt, szli jednak sami, w trójkę. Pogoda im dopisała, było słonecznie i względnie ciepło. Największym zagrożeniem są tam porywiste, zimne wiatry. Poprzedniego dnia za ich sprawą na szczycie góry odnotowano iście arktyczną temperaturę: -32 st. Celsjusza.Po dziesięciu godzinach pieszej wspinaczki, 13 sierpnia około południa, weszli na szczyt. Spędzili tam blisko godzinę, podziwiali kaukaskie widoki, zrobili pamiątkowe zdjęcia.- U góry, w rozrzedzonym powietrzu, oddycha się zupełnie inaczej, brakuje tlenu. Trzeba unikać gwałtownych ruchów, wystarczy kilka takich i od razu człowiek czuje się bardzo zmęczony. Mamy szczęście do wysokich szczytów. Gdy wchodziliśmy na Mont Blanc, też mieliśmy dobrą pogodę. W nocy po naszym wejściu na Elbrus spadło 30 cm świeżego śniegu i następne zespoły wchodzące na szczyt były już w znacznie trudniejszej sytuacji - opowiadają.Zejście do bazy zajęło im cztery i pół godziny. Temperatura podskoczyła i pokrywający górę śnieg, wcześniej zmrożony i kruchy, stał się mokry i ciężki. Do swojego namiotu dotarli między 17 a 18. Następnego dnia zeszli do doliny Terskoł. Do odjazdu autokaru zostało im jeszcze kilka dni, zajęli się więc zwiedzaniem okolicy. Najpierw wspinali się na niskie góry, potem dotarli do stolicy republiki Nalczyka, gdzie wybrali się m.in. na targowisko. Po perypetiach z celnikami wypatrującymi łapówek w dolarach, 23 sierpnia dotarli szczęśliwie do Ostrawy. Po powrocie do Rybnika usłyszeli w radiu o zaginięciu na zboczach Elbrusu alpinisty z Lublina.- Trudno nam oceniać przygotowanie tamtej ekipy, sami przymierzaliśmy się do tej góry przez prawie dwa lata. To nie jest jakaś straszna, karkołomna góra. Najtrudniejszy odcinek to lodowy trawers o długości ok. 300 m znajdujący się na wysokości 5300 m. Nachylenie ściany wynosi tam 50 stopni. Może popełnili jakiś błąd, ale bardziej prawdopodobne, że przeżyli jakieś straszne załamanie pogody - ocenia Krzysztof Łapka.Jeszcze pod Elbrusem trójka rybnickich alpinistów zaplanowała kolejną wyprawę. - Teraz kolej na jakiś sześciotysięcznik. Chcielibyśmy, by była to najwyższa góra Ameryki Południowej - Aconcagua - mówi Krzysztof. Andrzej i Arek z uśmiechem przytakują.

Komentarze

Dodaj komentarz