20030306
20030306


Spośród tych, którzy przeżyli tę katorgę, do dziś żyje w zaciszu rodzinnego Jedłownika Benedykt Kozielski. Przez dziesiątki lat, jakie minęły od tamtego czasu, nadal zdarza mu się w środku nocy zerwać z łóżka jak z obozowej pryczy i w płynnej niemczyźnie przed urojonym senną marą esesmanem recytować obozowy numer: 173501. Nigdy nie pragnął tak bardzo życia, jak przez tych kilkadziesiąt styczniowych godzin, gdy mróz i huk wystrzałów nawet najtwardszym odbierały resztki nadziei. Później historycy nazwali to Marszem Śmierci.O ewakuacji w obozie szeptało się już od początku nowego roku. Niewielu było chętnych do pozostania na miejscu. Mimo ciężkich mrozów większość więźniów upatrywała w niej okazji do bezpiecznego, bo legalnego, opuszczenia tego przeklętego miejsca. Tylko najsłabsi i chorzy, a i to nie wszyscy, pozostawali na miejscu. Niektórzy nawet w bardzo złej kondycji fizycznej decydowali się na wyjście z obozu.17 stycznia przeprowadzono w obozie ostatnie apele, do których stanęło ponad 60 tys. więźniów. Wczesnym rankiem następnego dnia za bramę wyszły pierwsze 500-osobowe kolumny. Piątka za piątką, sto szeregów. Więźniowie okutani byli wydanymi z magazynowych zapasów kocami i własnymi łachmanami, a na drogę otrzymali po bochenku chleba, 300 gramów margaryny i konserwie mięsnej na trzy osoby. To miało wystarczyć na trzy dni. Z przodu, z tyłu i po bokach uzbrojeni po zęby esesmani z psami. I od razu ostrzeżenie: kto zboczy z drogi - kula, kto przystanie - kula, kto upadnie z wycieńczenia - kula... Wszystko spełnione zostało co do joty.- Styczeń tego roku był wyjątkowo jadowity - wspomina 85-letni Benedykt Kozielski. - Nikt jednak za bardzo nie brał tego pod uwagę jako ewentualnego argumentu przemawiającego za odstąpieniem od zamiaru wyjścia z obozu. Nie wyobrażaliśmy sobie jeszcze straszliwszej katorgi jak życie w świecie kolczastego drutu. W tym bezwzględnym pragnieniu ocalenia było coś samobójczego. Ale przecież jest tak, że ludzie ratujący życie z pożaru skaczą czasem z dziesiątego piętra. Marsz Śmierci też był czymś w rodzaju takiego skoku.Niektórym udało się przed wymarszem zaopatrzyć w dodatkowe okrycia. Z magazynu w bloku nr 27 wykradziono trochę odzieży. Większość jednak szła w obozowych drewniakach i pasiakach. Można było zabrać jedynie własne koce. A temperatury nocą spadały poniżej 20 st. C. Ludzie byli wychudzeni do granic możliwości, więc nawet własny tłuszcz nie mógł zatrzymać resztek ciepła. Mróz zabija jak ogień, tylko okrutniej, bo powoli.Kolumna, w której szedł Benedykt Kozielski, wyruszyła na trasę o pierwszej w nocy 19 stycznia. Składała się z 3500 więźniów i była już ostatnią opuszczającą obóz. W ciągu trzech dni morderczego marszu miała przejść 65 km od Oświęcimia przez Brzeszcze, Miedźną, Pszczynę, Porębę, Studzionkę, Pawłowice, Jastrzębie, Mszanę do Wodzisławia.Już w nocy padają pierwsze strzały. Najpierw po dwóch godzinach marszu w zalesionym terenie nagle któryś z więźniów, prawdopodobnie dobrze znający te strony, uciekł. Eskorta strzelała za nim, ale nie wiadomo, czy dosięgła go kula. W pewnej chwili padła komenda padnij. Trzy i pół tysiąca mężczyzn runęło twarzą do śniegu. W tym momencie Benedykt Kozielski poczuł silne uderzenie w lewy bark. Leżąc na ziemi, wsunął prawą dłoń pod odzież w okolice piekącego od bólu barku. Gorąco. Mokro. Kula przeszyła ramię? Wyciągnął dłoń, powąchał, polizał, popatrzył. W odbitym od śnieżnej pustyni świetle nie było widać krwi.Nadal słychać wystrzały. Potem już do końca drogi esesmani systematycznie dobijają tych, którzy wymarznięci kilkugodzinnym postojem przed wymarszem nie mogą teraz nadążyć za tempem czoła kolumny. Jeśli któryś z oprawców miał miększe serce, zmęczonego więźnia odstawiał tylko na pobocze, licząc na to, że w potylicę strzeli mu ktoś podlejszy od niego. Ten mechanizm działał nieomylnie. O świcie ci z końca kolumny mijają leżące na poboczu trupy, roznoszą na drewniakach krew. Z każdą godziną marszu gęstnieje częstotliwość strzałów.Z każdą też godziną kolumna zwalnia tempo. Wreszcie wczesnym popołudniem nadchodzi chwila wytchnienia. Niemcy zarządzają postój wypoczynkowy na boisku sportowym w Pszczynie. Więźniowie na chwilę zamierają w bezruchu. Przysiadają, kucają, opierają się, gdzie kto może. Z góry błyskają lodowate promyki styczniowego słońca. I wszyscy jednakowo zachłannie gaszą pragnienie śniegiem. Do picia nie ma nic. Nawet ciężko poradzić sobie ze zmarzniętymi na kość chlebem i margaryną.Kozielski odnajduje znajomego lekarza spod Bydgoszczy. Ten ogląda kontuzjowane ramię. Stwierdza wybicie stawu barkowego, ale nie może pomóc, bo jest internistą. Nagle pojawia się jeden z najbardziej wpływowych więźniów - Józef Cyrankiewicz, z którym w Oświęcimiu przez jakiś czas Kozielski mieszkał prycza w pryczę. Obiecuje pomoc i zanurza się w tłumie wypoczywających więźniów. Po kwadransie wraca z chirurgiem spod Warszawy. Ten, mimo trzaskającego mrozu, każe się rannemu rozebrać do połowy, jednym silnym ruchem nastawia zwichnięty staw i owija obolałe ramię własnym ręcznikiem. O szesnastej, już w półmroku, kolumna wyrusza z Pszczyny.Postój na nocny wypoczynek Niemcy zarządzają w folwarku w Porębie. Tylko tym z przodu udało się zamustrować w zabudowaniach gospodarskich. Większość zbija się w gromadki na dworze. Tak jest trochę cieplej. A mróz tej nocy jest siarczysty. O zaśnięciu nie ma nawet mowy. Gromadki więźniów zapadają w odrętwiający letarg. Absolutnie nie wolno rozpalać ognia. Wojenny front zbliża się milowymi krokami.- W kolumnie odnaleźliśmy się z kolegą z Jastrzębia, Karolem Krótkim - dobrze pamięta tę mroźną noc Benedykt Kozielski. - O spaniu nie było co myśleć. Trochę siedzieliśmy, trochę kucaliśmy, ale zawsze blisko siebie, żeby było nieco cieplej. Co jakiś czas trzeba było podreptać, pochodzić troszeczkę, żeby kości i mięśnie nie zesztywniały. Na mrozie nie wolno zasnąć, bo można się już nie obudzić.Następnego dnia, gdy tylko zrobiło się szaro, kolumna poderwana została do marszu. Kilku więźniów próbowało ukryć się w zabudowaniach gospodarskich porębskiego folwarku. Szybko wytropiły ich esesmańskie wilczury. W ciągu kilku minut o ilość karabinowych wystrzałów zmniejszyła się liczebność kolumny.Wieczorem zarządzono identyczny postój w folwarku w Jastrzębiu Zdroju. Znów mróz i dla większości nocleg pod gołym niebem. Tym razem jednak Benedyktowi Kozielskiemu udało się dostać do szopy ze sprzętem rolniczym. Dodatkowym przywilejem było miejsce przy słupie podtrzymującym dach. Pozwalało to usiąść, oprzeć zbolałe plecy i podrzemać. Też nie za długo, bo mróz tak samo tu dopiekał jak na dworze. Jednak ciepło oddechów kilkudziesięciu współwięźniów nieco ogrzało powietrze wewnątrz szopy.Nocą na podwórku padły trzy strzały. W wozowni wyraźnie słychać było jęki konającego za ścianą człowieka. Prawdopodobnie wyszedł na zewnątrz za potrzebą. Jedna z kul przebiła ścianę szopy i trafiła drzemiącego więźnia. Inna kula utkwiła w belce 20 cm nad głową Benedykta Kozielskiego. Gdy to rano zobaczył, zmówił krótką modlitwę dziękczynną i mimowolnie przeleciało mu przez myśl, że chyba przeżyje.Cały dzień 21 stycznia i nastałą po nim noc więźniowie spędzili w jastrzębskim folwarku. 22 stycznia rankiem kolumna ruszyła w kierunku Mszany, a potem przez Wilchwy do Wodzisławia. Już wiedzieli, że miejscem docelowym jest dworzec kolejowy, gdzie do cna wyczerpani, do szpiku kości wymarznięci, głodni i spragnieni dotarli w południe. Tu po 100 osób załadowano ich do odkrytych wagonów-węglarek. Miejsca było tak mało, że na siedząco odpoczywać można było tylko na zmianę. Sytuację tych, którzy nie byli w stanie wdrapać się do wagonu, rozstrzygał esesmański rewolwer. Ten sam los spotykał próbujących wymknąć się, którzy korzystali z panującego na dworcu tłoku i chaosu.Gdy Niemcy ryglowali już wrota węglarek, nagle w pobliżu wagonu Benedykta Kozielskiego ktoś wykrzyknął jego numer obozowy i kazał wychodzić na zewnątrz. Podszedł do wyjścia, esesman wycelował w jego kierunku karabin: - Schodź świnio na dół, na co czekasz?! - warknął. Gdy zeskoczył na dół, żołnierz surowym tonem nakazał mu iść trzy metry przed nim i kierować się w stronę budynku dworcowego. W pewnej chwili, gdy weszli na pierwszy peron, przestraszony więzień posłyszał zza pleców szept: - Nie bój się, w piwnicy dworcowej czeka na ciebie siostra.Zeszli na dół. Po życzliwym uśmiechu na twarzy esesmana Benedykt Kozielski poznał, że ten jest przekupiony. Uściskał szlochającą Klarę i natychmiast zabrał się za pachnące domem kanapki z czymś dobrym i tłustym. Ze stacji dolatywał gwizd lokomotywy. Żołnierz niecierpliwie zerkał na zegarek i ponaglał do powrotu. Wtedy niespodziewanie Kozielski zaproponował mu wspólną ucieczkę do miasta. Miał na sobie cywilną kurtkę z przyszytym kawałkiem oświęcimskiego pasiaka. Można to było odpruć i wiać. W budynku dworca nie było ani Niemców, ani więźniów. Wszystko gotowe było do transportu. Ale żołnierz odmówił. Zwierzył się, że jest Chorwatem, a transport jedzie do Austrii, skąd będzie mu blisko do domu. Jeszcze jeden pocałunek płaczącej siostry i z powrotem do pociągu.Wieczorem załadowane więźniami węglarki ruszyły na trasę kolejnego etapu Marszu Śmierci. Teraz już i jedyne pożywienie, i napój stanowił wciąż padający śnieg. Z wagonów był tak szybko wyjadany, że na każdym postoju ktoś wyskakiwał za zewnątrz, żeby nawrzucać białych kul do środka. Więźniowie łapali je łapczywie jak mannę z nieba. Gdy po trzech dniach monotonnego łoskotu kół zatrzymali się w Austrii, nie wiedzieli jeszcze, co oznacza nazwa miejscowości, do której ich przywieziono. Mauthausen. Znów trafili do obozu koncentracyjnego. Na szczęście wojna kończyła się.- Było już w nas tylko jedno pragnienie: jak najszybciej wydostać się stąd do domu - wspomina Benedykt Kozielski. - Dzisiaj, u kresu życia, wiem, że nie ma takiego cierpienia, przez które nie warto przejść, aby dalej żyć. Marsz Śmierci jest tego najlepszym potwierdzeniem. To brzmi paradoksalnie, ale dla ratowania życia człowiek jest w stanie poświęcić życie.W Austrii rozlokowano ich w podobozach na terenie miejscowości Mel i Ebenzee. Stąd codziennie o świcie dowożeni byli do budowanych w górach zakładów zbrojeniowych. Praca jak w kamieniołomach i kopalni. Dynamit kruszył skałę, więźniowie ładowali ją na wagoniki. Po 16 godzin dziennie wbijali się w zbocze góry, drążąc w niej korytarze i hale produkcyjne przyszłej fabryki uzbrojenia dla dobijanej z dwóch stron armii Hitlera.Warunki pracy jeszcze straszniejsze niż w Oświęcimiu. Harówa od świtu do nocy, rano i wieczorem suchy chleb z gorzką kawą, na obiad rzadka ciecz okraszona obierzynami z kartofli i odrobiną kaszy jaglanej. Ani śladu tłustego oka. Ale nie ma już selekcji, komór gazowych i nie dymią kominy. Padających z głodu, zimna i wycieńczenia po prostu grzebie się za płotem.W połowie marca jakiś rybniczanin przyniósł Kozielskiemu skrawek niemieckiej gazety z informacją o zaciętych walkach wokół Wodzisławia. Widocznie przypadkowo pozostawił ją jakiś esesman. Więźniowie całkowicie odcięci byli od wiadomości o sytuacji na froncie. I bez tego wiedzieli już, że niezwyciężona armia III Rzeszy powoli kona. Znaleziony gdzieś skrawek gazety był niezbitym dowodem na to, że walka trwa.- O głodzie i chłodzie pracowaliśmy od świtu do nocy - wspomina Benedykt Kozielski. - Najgorsze, że zdawaliśmy sobie z tego sprawę, iż ta fabryka nikomu nie będzie już potrzebna. Ale o sprzeciwie nie mogło być mowy, bo hitlerowski terror w obozie nadal szalał. Za najdrobniejsze nieposłuszeństwo czekała kula w łeb. Jedno, co trzymało nas przy życiu, to nadzieja, że kończy się ta biała golgota. Gdyby tu trzeba było jeszcze dłużej przebywać, głód i zwierzęca praca wybiłyby nas do nogi.6 maja 1945 roku obóz wyzwolili Amerykanie. Przywieźli jedzenie, ubrania i lekarzy. Po wielotygodniowej tułaczce Benedykt Kozielski wrócił do domu rodzinnego.Benedykt Kozielski urodził się 21 marca 1918 roku w Jedłowniku, dziś dzielnicy Wodzisławia. Za działalność konspiracyjną w 1943 roku został aresztowany przez hitlerowskie władze okupacyjne i osadzony w więzieniu w Mysłowicach. W lutym następnego roku znalazł się za drutami KL Auschwitz-Birkenau. Jako więzień polityczny trafił do bloku 11., nazywanego blokiem śmierci. Tylko dzięki śląskiemu pochodzeniu uniknął sądu doraźnego, co przyspieszyłoby wykonanie wyroku. Pewnego dnia podczas przesłuchania niemiecki prokurator wojskowy powiedział do niego: - Pan też umrze, tyle że trochę później niż Polacy. Wiedział o tym od początku, gdyż więźniom z bloku 11. nawet nie tatuowano na przedramieniu obozowych numerów. Z oszczędności i niemieckiego pragmatyzmu, gdyż i tak byli przeznaczeni do szybkiej likwidacji. Benedykt Kozielski uniknął jej, gdyż przyszedł do obozu stosunkowo późno.Po wojnie skończył studia w Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie. Później przez kilkadziesiąt lat pracował na różnych stanowiskach w służbach rolniczych. W roku 1975 roku, po przebytym zawale, przeszedł na emeryturę. Dziś współpracuje z Towarzystwem Opieki nad Oświęcimiem. Od sześćdziesięciu lat złe duchy białej golgoty budzą go po nocach.

Komentarze

Dodaj komentarz