20030609
20030609


Urodziła się w Jaśkowicach. Wtedy, w marcu, wedle jej wspomnień, Rosjanie chodzili po wsi i szukali ludzi do kopania okopów. Mnóstwo ludzi szło do tego kopania. Ona i rodzeństwo już wcześniej chowali się w stodole, ostrzeżeni przez sąsiadów, że zwycięzcy buszują po wsi. Ale pewnej niedzieli, gdy jadły obiad, zaszło dwóch sołdatów do domu. Wzięli ją i jej bliźniaczą siostrę Martę. Powiedzieli, że chcą coś spisać i by dziewczęta stawiły się do komendantury na orzeskim dworcu. Poszły tam. Wraz z grupą innych zostały zaprowadzone do jakiegoś pustego domu. Bliscy donosili im picie, jedzenie, ubrania. Nie wiadomo było, co ich czeka. Szalejącym z niepokoju rodzicom Anny i Marty jakiś poczciwy człowiek powiedział, że pojadą na roboty do Rosji. 18 marca cała grupa powędrowała do Knurowa, do szkoły. Szli, a żony i matki widzące swoich mężów i dzieci biegły przez pola, pytając, dokąd idą. Bywało, że rosyjscy strażnicy odganiali je strzelaniem. W knurowskiej szkole spędzili około tygodnia, potem w nocy podczas zacinającego marcowego śniegu z deszczem pognano ich do Bytomia, do aresztu. Anna bała się o Martę, bo siostra nie mogła już iść, a widziała, jak słabi padają na ziemię pod uderzeniami kolb. W Bytomiu zostały zamknięte w celi wraz z innymi kobietami. Było ich ok. 20. Przemoknięte ubrania parowały, a one tuliły się do siebie, by się ogrzać. Przez kilka następnych dni areszt zagęszczał się, przybywali nowi ludzie z całego Górnego Śląska, z Gliwic i Raciborza. Gdy już było ich pełno, pognano ich na dworzec kolejowy w Bytomiu, tam załadowano do bydlęcych wagonów – „krowioków” – jak określa je pani Anna. Przez 31 dni pociąg przemierzał puste stepy i dzikie pola. Zatrzymywali się, by nabrać wody, jedli raz na dzień gotowaną kaszę i suchary, od których usta i zęby były obolałe. Tych, którzy nie wytrzymywali zimna i głodu, mężczyźni wyciągali i kładli wzdłuż torów.Trafiła z siostrą do Kazachstanu. Zapamiętała wielbłądy na stepach. Obraz tych zwierząt dręczy ją do dziś.Powitali ich mówiący po rosyjsku ludzie, którzy szeptem dodawali otuchy, że jak oni przyjeżdżali na to miejsce, to spali na ziemi, nim wybudowali ziemianki, do których trafił cały transport. Pani Anna pamięta, że były one długie (w jednej kwaterowano ok. 100 osób), a nad ziemię wystawały tylko dachy. Gdy przyjechały w marcu, leżał tam jeszcze śnieg i trzymał mróz. Miały z siostrą szczęście, bo dostały się do kuchni, gdzie od czasu do czasu można było zorganizować sobie pomidora, cebulę czy ogórki, poza przydziałową porcją kaszy i chleba – 200 g na dzień. Wybrał je do tej pracy kucharz Żyd. Inni więźniowie chodzili do pracy w oddalonych fabrykach. Był barak szpitalny i odległa o jakieś trzy kilometry łaźnia, do której chodzili w asyście uzbrojonych wartowników raz w miesiącu.Z tamtego łagru, po siedmiu miesiącach, przewieziono ich do obozu wojskowego w Karagandzie. Było tam wielu jeńców z całego świata. Chorwaci i Madziarzy – jak wspomina Anna. Byli i Niemcy. Tam dziewczęta z Jaśkowic spotkały młodego krajana, żołnierza Wehrmachtu, który dostał się do tego obozu jako jeniec wojenny. Dziewczęta zajmowały się tu reperacją ubrań więźniów, mężczyźni pracowali w kopalni odkrywkowej węgla i przy robotach melioracyjnych. Zapamiętały brud i robactwo tego obozu. Po miesiącu pobytu w Karagandzie komendant obozu zarządził, by chorzy zostali na miejscu, zaś zdrowi szykowali się do podróży, bo pojadą do domu. Obie z siostrą ochoczo ustawiły się w grupie zdrowych. Srodze się zawiodły. Chorych wysłano transportem do Polski, wielu z nich zresztą nie przeżyło podróży, a oni jako zdrowi pojechali na Ural, do kopalni i huty niklu. To kłamstwo zaciążyło na całym pojmowaniu świata pani Anny. „Rosjanin to kłamca, nie należy mu wierzyć, bo co innego mówi, a co innego pisze”. Tę maksymę – zresztą zasłyszaną tam od pewnego rosyjskiego staruszka – powtarza kilka razy.Obie z siostrą harowały w hucie przy taśmach transportujących rudę i młynach. Gdy były za słabe, by pracować, zgodnie z rosyjskim powiedzeniem „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet”, głodowały. Do pracy szły dziennie kilkanaście kilometrów. Gdy od stepów wiało, niewiarygodnie marzły w swoich znoszonych, jeszcze z domu, ubraniach. Dostały jakichś dziwnych plam na skórze, okazało się, że to z zimna.Tymczasem rodzice dziewcząt nie ustawali w poszukiwaniach córek, dokąd trafiły, jaki jest ich los. Znaleźli człowieka, który umiał pisać po rosyjsku. W ich imieniu pisał listy do władz i urzędów, by zwolnić dwie 19-letnie dziewczyny. Dzięki tej korespondencji zlokalizowali miejsce ich pobytu. Zresztą, jak wspomina pani Anna, w Kazachstanie więźniowie dostawali raz na miesiąc kartkę z Czerwonego Krzyża, by napisać do rodziny. Wysyłały te kartki co miesiąc. Do domu dotarła jedna...I przyszedł wreszcie ten dzień, gdy komendant z łagru polecił im iść do łaźni, gdzie otrzymały czystą bieliznę i koszule. „Pojedziecie do domu” – powiedział. I znowu towarowe wagony, dwa tygodnie podróży i polski Brześć.Niestety, nie był to jednak koniec udręki. Z Brześcia Anna i Marta trafiły do obozu pracy przymusowej dla Niemców w Jaworznie...– Tam był jeszcze napis „Arbeit macht frei”. Z baraków wychodzili ludzie jak cienie. Było tam wielu bogaczy, właścicieli majątków i fabryk. Raz na dzień przynosili do jedzenia prażonki z jakichś otrąb. Tu było jeszcze gorzej niż w Rosji – wspomina pani Anna.W łaźni sprawdzano, czy nie mają pod pachami, w innych miejscach ciała znaków swastyk lub wytatuowanych liter SS lub SA. W nieskończoność ciągnęły się przesłuchania, spisywanie danych. Dwa tygodnie potrzebowali funkcjonariusze obozu, by przekonać się, że nie są to Niemki, członkinie nazistowskich organizacji odwetowych.Na świętego Jana Chrzciciela 24 czerwca 1946 roku, po półtorarocznej tułaczce, złamane i zastraszone powróciły Anna i Marta do domu. W Jaśkowicach odbywał się tego dnia odpust, zawstydzone przemykały polami, by ich zniszczonych łachmanów nie widział nikt z wystrojonych, świętujących sąsiadów. Marta zemdlała ze zmęczenia czy też może z przejęcia. Wcześniej przed nimi wróciła do domu ich koleżanka i uprzedziła o powrocie sióstr. Podobno na dworcu czekała na nie orkiestra, chciano je powitać serdecznie. – Chwała Bogu, że do tego nie doszło. Nie chciałyśmy muzyki po tym, co my przeżyły – wspomina Anna.W domu uszczęśliwieni rodzice nie pytali o wiele. Lekarz radził, by jeść dawano im po trochu, ale oni postawili kluski, mięso. – My ino patrzyły – mówi dziś pani Anna.Dostała pracę, po dwóch latach wyszła za mąż, wybudowali dom. Jednak wspomnienia rosyjskiej niewoli pozostawiły piętno, z którego do dziś pani Anna otrząsnąć się nie potrafi. Przepłakane bezsenne noce, nienawiść do oprawców, koszmar wspomnień i zszarpane zdrowie. Nie, czas nie leczy niektórych ran.Nie powiedziała rodzicom wszystkiego, i tak ojciec był bliski zawału, gdy opowiedziały fragmenty. Ponadto bały się opowiadać, bo oprawcy grozili, że jak za dużo powiedzą, to... Więc ten lęk i poczucie, że się jest „jak ten ptok, co na gałęzi się huśto”, towarzyszy pani Annie do dziś.W zakamarku szafy kryje pamiątkę, której nie chce stracić. Rzadko ją wyciąga, więc poszukiwania trwają dość długo. Wreszcie jest. To pierścionek z niklu, wykonany na Uralu w hucie. Jej inicjały, a z boku napis „Ural 1946”. Ten pierścionek przypomina dni, które złamały niewinnej dziewczynie, jaką była 19-letnia Anna, życie, zabiły młodość i radość, pozostawiły niezagojone rany. Przeżyła wojnę, a zabiło ją wyzwolenie.

Komentarze

Dodaj komentarz