Skalpelem po portfelu


Obcięcie przez Śląską Kasę Chorych kontraktów aż o 20 proc. zmusi knurowski szpital miejski do kolejnych oszczędności w jego i tak już bardzo skromnym budżecie. Póki co jest jednym z nielicznych, które w tym kraju wolne są od długów. Niemała w tym zasługa jego dyrektora Mariana Szczygła, który potrafi pilnować szpitalnego konta i utrzymać dyscyplinę budżetową.Doktor Bernard Nitsze już niedługo będzie świętował pół wieku pracy w szpitalu, z czego przeszło połowę jako ordynator oddziału chorób przewlekłych. Jak twierdzi, nie pamięta, by kiedyś sytuacja służby zdrowia była tak bardzo zła. Odremontowany oddział liczy obecnie 45 łóżek. Jednak w stosunku do potrzeb jest on zdecydowanie za mały, zwłaszcza że przyjmuje się tu mieszkańców z Czerwionki-Leszczyn, Gierałtowic, Ornontowic oraz Gliwic. 80 proc. pacjentów z otępieniem starczym, zespołami psychoorganicznymi, z powikłaniami cukrzycy to ludzie wymagający ciągłej pielęgnacji. Ordynator Bernard Nitsze nie ma powodów do radości. - Aby utrzymać stan sanitarny na oddziale, trzeba skrzętnie liczyć wszelkie wydatki. Dotacje z kasy chorych są mniejsze o 20 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. Gdyby chociaż pozostały na ubiegłorocznym poziomie - wzdycha.Ze względu na specyfikę oddziału tym, czego brakuje najbardziej, a jest niezbędne dla jego prawidłowego funkcjonowania, są środki higieniczne i bielizna. Tuż przed świętami Związek Zawodowy Górników KWK Knurów zrobił oddziałowi prezent i ofiarował 25 prześcieradeł.- Wypada się tylko cieszyć, że znalazł się ktoś, kto chciał tym naprawdę chorym ludziom pomóc. Każdy dar, każdy sponsor na tym oddziale jest mile widziany. Po to, aby ci ludzie, którzy już i tak zostali skrzywdzeni przez los ze względu na wiek i chorobę, mieli tutaj naprawdę godne warunki pobytu - mówi ordynator.Tylko dzięki ofiarności sponsorów oraz zapobiegliwości dyrektora szpitala i ordynatorów, którzy robią, co mogą, żeby ich oddziały funkcjonowały jak najlepiej, sytuacja knurowskiej placówki jest, jaka jest. Tu, na Śląsku, dawno już przyzwyczajono się do tego, że Śląsk stoi ością w gardle Warszawy, a widok z ministerialnego stołka sięga zaledwie rogatek stolicy. Tylko patrzeć, jak ze względu na czynione coraz to większe oszczędności czekający na operację pacjent będzie musiał przytaszczyć własny skalpel i nici, a pacjent z urwaną ręką po pomoc zgłosi się do szewca, bo zamknie się mu przed nosem funkcjonujące od lat przy stacjach pogotowia ratunkowego ambulatoria. Wprawdzie minister Mariusz Łapiński za swoje rewelacyjne pomysły dostał w końcu zasłużonego „kopa”, ale czy to coś zmieni w sytuacji śląskiej służby zdrowia? A jeżeli nastąpią jakieś zmiany, to pytanie - jakie i kiedy, a przede wszystkim - czy na lepsze?

Komentarze

Dodaj komentarz