20042619
20042619


Miejscem akcji jest szary, niczym niewyróżniający się z zewnątrz budynek leżący na samym końcu Raciborza – Markowic przy drodze na Rybnik. Budynek ma parter i piętro. Każdy poziom przypomina trochę hotel z długim korytarzem i drzwiami do poszczególnych mieszkań. Od strony klatki schodowej korytarze mają drzwi zamykane na klucz. Ma to być dodatkowe zabezpieczenie przed niechcianymi gośćmi. Należący do gminy budynek składa się z mieszkań komunalnych i socjalnych. Ciekawe jest rozmieszczenie lokali. Otóż państwo Gatzkowie (główni bohaterowie historii) mają mieszkanie podzielone na trzy części. Jedna jest na piętrze, pozostałe dwie na parterze. Do każdej z nich prowadzą oddzielne drzwi. Szkopuł w tym, że aby dojść do jednego z pokoi na parterze, trzeba przejść przez wspólny korytarz. I tu jest problem, bo druga z rodzin ten korytarz zablokowała. Zajęła cały parter, drzwi do korytarza uznała za mieszkaniowe, a sam hol traktuje jak przedpokój. Sytuacja trwa od początku grudnia ub.r. Rodzina Gatzków nie może korzystać ze swojego pokoju, choć normalnie opłaca czynsz, płaci nawet za część niby-wspólnego korytarza!– Mieszkam tu 45 lat. W latach 80. starałem się o powiększenie mieszkania, bo żyliśmy wtedy razem z żoną, dwójką dzieci i ciocią na dwóch pokojach z kuchnią znajdującą się po drugiej stronie wspólnego korytarza. Na piętrze mieszka jeszcze jeden lokator w lokalu socjalnym. Z nim mieszka się bez problemów. W 1985 r. dostałem zezwolenie na zajęcie lokalu pod naszym mieszkaniem. Akurat zmarła jego lokatorka. I ówczesna kierowniczka rejonu Zarządu Gospodarki Mieszkaniowej mówi do mnie: pan jest rodziną przyszłościową, weź pan ten pokój – opowiada Hubert Gatzka.W całym mieszkaniu wymienił okna, parapety zewnętrzne i zewnętrzne, instalację elektryczną, centralne ogrzewanie; górną i dolną część połączył wewnętrznymi schodami. Na same materiały i urządzenia wydał około 40 tys. zł. Z mieszkania, w tym oddzielnego pokoju, cieszył się i korzystał bez przeszkód do września ub.r. Lokatorzy na parterze zmieniali się, ale wszyscy respektowali układ ze wspólnym korytarzem. We wrześniu ub.r. wprowadziła się kolejna rodzina (nazwijmy ją „D”., bo zastrzegła anonimowość), wyeksmitowana z mieszkania spółdzielczego w centrum Raciborza. Pusty lokal na parterze otrzymała jako mieszkanie socjalne.– Na początku nie było jeszcze problemu. Zapytali nas, czy mogą zamykać na klucz drzwi z korytarza, a jak tylko będziemy chcieli wejść, to nam otworzą. Proponowali taki układ, bo mieli dwa psy. Twierdzili, że mieliby problem z trzymaniem ich w mieszkaniu. Stwierdziłem, że jak to ma tak wyglądać, to nie ma problemu. Poza tym wychodzę z założenia, że trzeba najpierw z sąsiadem pomieszkać sześć miesięcy, żeby mieć jakąś opinię na jego temat – mówi Hubert Gatzka.Na początku października wyjechał za granicę do córki. Ona zaś przyjechała do Raciborza na trzy dni na ślub. Zwykle zajmowała ten oddzielny pokój. Przed imprezą dała znać sąsiadom z dołu, żeby wyjęli klucz z zamka, bo wróci z partnerem późno i nie chciałaby ich budzić. W odpowiedzi usłyszała wiązankę epitetów. Sąsiedzi nie zgodzili się.– Mam przydział na mieszkanie nr 1. Administracja nas nie uprzedziła o pomieszczeniu zajmowanym przez innego lokatora. Wtedy w ogóle bym nie wziął tego mieszkania. Ja tu się czuję pokrzywdzony. Kiedy się wprowadzaliśmy, pokój był zamknięty. Dopiero potem przekonałem się, że pokój należy do lokatora z góry. Administracja zrobiła nas w konia. Wedle przepisów i mojego rozeznania ten pokój mi się należy – mówi sąsiad z dołu.– Na początku wpuszczałam ich bez problemu. Potem kobieta z góry przychodziła, wychodziła pod byle pretekstem, o każdej porze dnia. Nanosiła brud na swoich klapkach. Przecież nie jestem jakąś sprzątaczką, żeby tylko po niej sprzątać. Ręce mi opadały. Mam trójkę dzieci, dwa psy, gotuję, zajmuję się domem, a oni ciągle chodzili. Mówiłam im, ludzie zlitujcie się, tak dłużej nie można. Chciałam załatwić sprawę z tą panią polubownie i kazałam jej opróżnić pokój i przekazać go nam, bo oni zajmowali go nielegalnie. Przecież nie miałam w umowie lokatorów w mieszkaniu. Kobieta z góry mówiła, że przecież to jest pokój jej córki, ona wyjdzie za mąż. A co mnie to obchodzi?! – dodaje jego żona.Pan Hubert zmuszony był wcześniej, niż planował, wrócić z zagranicy. Po powrocie spróbował dogadać się z sąsiadem. Grochem o ścianę. Od grudnia państwo D. w ogóle nie wpuszczali Gatzków do pokoju.– Czasem wracali o trzeciej rano. Ich córka sprowadzała tu chłopaków. My też chcemy trochę prywatności, a nie mieliśmy jej w ogóle – mówi pan D.– Stwierdziłam, że nie będą mi wchodzić. Przecież to, co wyprawiali, kwalifikuje ich do zbadania przez psychiatrę – dodaje jego żona.Na stałe włożyli od wewnątrz klucz do zamka w drzwiach, tak że nie można było ich otworzyć. Po korytarzu biegały dwa psy.Państwo D. napisali skargę do wydziału lokalowego urzędu miasta na uciążliwości, jakie ich spotykają. Więc pan Gatzka również pofatygował się do tegoż wydziału.– Powiedziałem, że to jest mój pokój i żądam do niego swobodnego dostępu 24 godz. na dobę.Reakcją była wizja lokalna urzędników w budynku w grudniu, po której w jednym piśmie odpowiedzieli na skargę państwa D. i interwencję pana Gatzki. Wydział lokalowy uznał zarzuty sąsiadów z dołu za bezpodstawne. Urzędnicy stwierdzili, że co prawda sytuacja jest krępująca dla obu rodzin, ale z braku innego rozwiązania trzeba ją zaakceptować. Oczywiście za złe uznali blokowanie od wewnątrz kluczem zamka drzwi do przedpokoju i przebywanie tam psów. Z przedpokoju mają bowiem prawo korzystać wspólnie obie rodziny.Pismo praktycznie powinno rozwiązać sprawę. Nic z tego. Hubert Gatzka zadzwonił na policję, by zainterweniowała. Policjanci pojawili się, ale tylko oni mogli wejść do państwa D. Pan Gatzka nie. Napisał więc skargę do prokuratora. Ten jednak odparł, że sprawa nie kwalifikuje się jako karna, więc on nie może wszcząć postępowania. Poszkodowanemu lokatorowi pozostał proces cywilny w sądzie. Jego adwokat odradził mu. Proces ciągnąłby się miesiącami. Lokator musiałby też ponieść koszty, tymczasem z jakiej racji miałby jeszcze płacić, skoro pokój jest jego. Postanowił interweniować u prezydenta, żeby załatwić sprawę raz na zawsze. Bo nawet gdyby sąsiedzi z dołu wyprowadzili się, to nie ma gwarancji, że kolejni nie robiliby tych samych problemów. Gatzka zaproponował nawet kilka rozwiązań. Jednym z nich byłaby zamiana pokoi na parterze. Rodzina D. miałaby odstąpić jeden, z którym Gatzkowie mogliby połączyć resztę swojego mieszkania, przez co nie potrzebowaliby korytarza, i dostałaby w zamian ten sporny. Propozycja odpadła – sąsiedzi z dołu straciliby na zamianie metrażowo. Druga koncepcja – zamurowanie drzwi z pokoju od korytarza i zrobienie oddzielnego wejścia z ogrodu. Budowlaniec wymierzył, urzędnik policzył – koszt około 6 tys. zł. Trzecie wyjście podsunęło samo życie. Lokator Gatzków zza ściany na piętrze od około półtora roku ma wyrok sądu eksmitujący go z jego kawalerki. Gdyby więc opuścił to mieszkanie, Gaztkowie zajęliby je, zrzekając się pokoju na parterze. W lutym br. magistrat odpisał, że to ostatnie rozwiązanie jest najkorzystniejsze i jak najszybciej postara się je zrealizować. Remont mieszkania wykonałby na własny koszt Miejski Zarząd Budynków. Wydawało się, że szczęśliwy koniec jest bliski.Mijały tygodnie. Nic się nie zmieniało.– Pan Gatzka chciałby to wszystko mieć załatwione od ręki, ale musi się uzbroić w cierpliwość, bo tyle trwa postępowanie administracyjne. Pewnych rzeczy nie da się załatwić szybciej – mówi Mirosław Szypowski, zastępca prezydenta miasta.Tymczasem kończy się czerwiec, a koszmar trwa.– Już nie wiem, co mam robić. Do kogo jeszcze iść, interweniować? Wydaje mi się, że chyba zrobiłem wszystko. Może do wojewody powinienem pojechać? Albo nawet do Warszawy? Zastanawiam się też, czy przypadkiem nie oddać miasta do sądu. Ileż można czekać?! Przecież tak dalej być nie może.Co ciekawe, na to samo z niecierpliwością czekają również sąsiedzi z dołu.

Komentarze

Dodaj komentarz