Euroselekcja


O Unii wciąż wiemy niewiele i kojarzy nam się ona raczej z nowoczesną architekturą siedziby jej władz w Brukseli niż ze sprawnie funkcjonującym organizmem administracyjnym. Nic więc dziwnego, że kampania wyborcza była niemrawa i nudna. Jak przy okazji wszystkich poprzednich wyborów politycy bratali się z ludem, odwiedzając festyny i stadiony. W telewizyjnych programach wyborczych poszczególnych komitetów trudno było dopatrzyć się nowych, świeżych elementów, no może poza narodowo-unijną ornamentyką. Wielu kandydatów wyraźnie dało wyborcom do zrozumienia, że w funkcjonowaniu unijnego parlamentu najbardziej interesują ich eurodiety, inni raz jeszcze dowiedli, że niezależnie od rodzaju gremium, do którego kandydują, zawsze obiecują to samo.Tym, co spodobało mi się w tych wyborach, była ostra selekcja, której mogli dokonać wyborcy. Tym razem nie wybieraliśmy żadnej tam szerokiej kadry, tabunów światłych i oddanych Polsce mężów stanu. Nic z tych rzeczy. Wybraliśmy najlepszych z najlepszych, jedynie 50 osób, reszcie dziękujemy.Takie wybory to ja rozumiem – ostra selekcja i dużo więcej przegranych niż wybranych. Ktoś może mi zarzucić, że wychodzi ze mnie nasza narodowa bezinteresowna zawiść – i owszem, bo cwaniaczkom i karierowiczom to ja wcale dobrze nie życzę.To oczywiste, że wielu kandydatów wystartowało w tych wyborach z przyzwyczajenia, bo startują zawsze, gdy tylko jest szansa, że ich do czegoś wybiorą. Wśród kandydatów nie zabrakło np. Stanisława Mamińskiego. Jako tzw. „spadochroniarz” ze stolicy wygrał on w okręgu rybnickim ostatnie wybory parlamentarne. Przechytrzył wtedy wielu zacnych wyborców, bo jako warszawiak i członek ugrupowania, niekojarzącego się raczej z uczynkami miłosierdzia względem duszy, na wyborczym plakacie występował z rybnicką bazyliką św. Antoniego w tle. Tym razem jednak znalazł się po stronie niedocenionych, podobnie jak wielu zacnych trenerów, sportowców, aktorów i detektywów, którzy pewnie z niedowierzaniem przeliczali zebrane głosy. Wyborcy pokazali im miejsce w szeregu i słusznie, bo przecież popularność nie przysparza człowiekowi nowych umiejętności i świetny polski piłkarz w Parlamencie Europejskim okazałby się prawdopodobnie wiecznym rezerwowym.Aż żal myśleć, jakie interesujące mogłyby być wybory do polskiego Sejmu, gdybyśmy zamiast 460 posłów wybierali np. tylko 75. Koszty utrzymania parlamentu by spadły, układ polityczny w Sejmie byłby bardziej klarowny, a utrzymanie klubowej dyscypliny głosowań nie musiałoby graniczyć z cudem. Parlamentarzyści-statyści musieliby się złapać roboty, a może i jakość ustaw opuszczających polski parlament byłaby lepsza.Skoro teraz część obowiązków związanych z prawodawstwem weźmie na siebie Parlament Europejski, to może warto uwzględnić ten fakt i zmniejszyć liczbę etatów przy Wiejskiej?Ostre kryteria eurowyborów dały się we znaki wszystkim kandydatom z naszego regionu, którzy ubiegali się o miejsce w unijnym parlamencie, bo na ubieganiu się skończyło. Było ich w sumie dziesięciu, każdy z innego komitetu wyborczego – od Platformy Obywatelskiej, przez SLD-UP, aż po Ruch Obrony Bezrobotnych.W skali całego okręgu wyborczego najlepszy wynik uzyskał były prezydent Żor Zygmunt Łukaszczyk, który zebrał 4015 głosów. Dla porównania ostatni na wyborczej liście rankingowej kandydat z tego okręgu, któremu wystarczyło głosów, by zostać eurodeputowanym – Wojciech Roszkowski z PiS-u – zebrał ich 26 995.Cała nasza „dziesiątka” zebrała w sumie 20 074, co i tak nie wystarczyłoby do zajęcia miejsca w parlamencie UE.

Komentarze

Dodaj komentarz