fot. Dominik Gajda.
fot. Dominik Gajda.

To, że mieszkańcy Rybnika są otwarci na pomoc innym, udowadniali już wielokrotnie. Dotyczyło to zarówno pomocy dla innych mieszkańców naszego kraju, jak i dla osób zza granicy będących w potrzebie. Gdy na początku 2014 roku doszło do krwawych starć na ulicach Kijowa, Polacy ruszyli z pomocą. Nie inaczej było w Rybniku, gdzie mieszkańcy bez wahania rozpoczęli zbiórkę materiałów opatrunkowych i innych rzeczy, które wówczas mogły przydać się w pogrążonej konflikcie zbrojnym Ukrainie. Akcję pomocy organizowały zarówno instytucje, jak i sami mieszkańcy Rybnika. Jednym z nich był ratownik medyczny pan Tomasz, który ogłosił zbiórkę i sam wyruszył z darami do Ukrainy. Podobnie zresztą było w przypadku akcji, do której włączyli się harcerze. Zaledwie w ciągu dwóch dni zebrali mnóstwo ciepłej odzieży, środków opatrunkowych i leków. Prywatnie, dary składali także rybniccy urzędnicy.

- Było ich tak dużo, że zamówiliśmy samochód ciężarowy, który przysłało Stowarzyszenie "Pokolenie Jana Pawła II" z Jastrzębia-Zdroju, współorganizator zbiórki w województwie katowickim – mówiła wówczas harcmistrz Kazimiera Musiolik, zastępczyni komendanta hufca ZHP Rybnik.

Także w pobliskim Raciborzu odbyła się zbiórka, która przerodziła się w akcję ogólnopolską. W pomoc włączało się wielu mieszkańców regionu, którzy poczuli, że w tej trudnej chwili muszą dać coś z siebie. Gdy mieszkańcy Rybnika i okolic organizowali pomoc, tam na froncie Ukraińcy walczyli o swój kraj. Do Polski zaczęli przyjeżdżać ranni.

Andrij

Jednym z nich był Andrij Sydorenko, który 21 lutego 2022 roku przyjechał do Rybnika, by podzielić się swoimi przeżyciami z Majdanu. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że jego słowa dotyczące obecnej sytuacji w Ukrainie, kilka dni później staną się prorocze.

Jak jednak wspomina o Majdanie, 18 lutego 2014 w godzinach porannych, w Kijowie deputowani opozycji zablokowali trybunę parlamentu. Domagali się w ten sposób włączenia do porządku obrad głosowania, nad przywróceniem konstytucji z 2004 roku. Ta ograniczyłaby uprawnienia ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza. Przewodniczący Rady Najwyższej Ukrainy Wołodymyr Rybak nie zgodził się jednak na zarejestrowanie dokumentów, które umożliwiłyby zmianę ustawy zasadniczej.

Równocześnie rozpoczął się marsz demonstrantów z Majdanu na parlament. Ten został zablokowany przez Berkut, czyli wyspecjalizowaną jednostkę milicji ukraińskiej. Demonstranci przypuścili atak na kordon milicji ochraniający gmach parlamentu. Milicjanci odpowiedzieli gazem łzawiącym, granatami hukowymi i strzałami z broni na gumowe pociski. Zapłonęły opony, butelki z benzyną, zaś funkcjonariusze MSW ostrzeliwali z dachów rejon walk z broni gładkolufowej. W wyniku starć, w sumie zginęła ponad setka osób. Kilka tysięcy było rannych. Wśród nich był 38-letni dziś Andrij Sydorenko. 

Fot. Dominik Gajda.

Od zawsze był związany z armią

Rodzice Andrija byli żołnierzami. On sam urodził się 2 sierpnia 1984 roku. Jego mama przyjechała z nim do Ukrainy i zostawiła go dziadkom. Sama wróciła do Afganistanu. Już w wieku sześciu lat, młody Andrij został wysłany do szkoły wojskowej z internatem. Później został zawodowym wojskowym. Jeździł na misje do Iraku i Afganistanu. Walczył także w Kongo, Liberii czy w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Powrót z ostatniej misji zakończył się dla niego 3-miesięcznym pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Obrazy, które widział na wojnie, zapadły w pamięci na zawsze. W końcu się podniósł. 

W 2013 roku pomagał w protestach studenckich na Majdanie. Podczas kulminacji zdarzeń, która miała miejsce 18 lutego 2014 roku, został poważnie ranny. Kula trafiła go centymetr obok kamizelki kuloodpornej. Dostał w szyję, co spowodowało u niego częściowy paraliż prawej ręki. Mówi, że nie była to jego pierwsza kula. Wcześniej był już wielokrotnie ranny. Ta jednak spowodowała u niego trwałą niesprawność. Ranny trafił do szpitala w Krakowie, gdzie poznał swoją obecną żonę. Później walczył jeszcze w Donbasie. Wycofał się jednak z armii i wrócił do Polski.

- Szukałem na Ukrainie pracy w cywilu. Chcieli mi płacić 1000 hrywien na miesiąc, a ja w ogóle nie musiałem przychodzić do pracy. Im chodziło tylko o ulgę podatkową. Musiałem za coś żyć, przynajmniej jeść, więc wróciłem do Polski – mówił.

Do Polski przyjechał więc z konieczności, lecz został tu z miłości. Znalazł tu pracę, szczęście, rodzinę. Niczego mu nie brakowało, lecz w sercu nadal miał Ukrainę. Gdy rozmawialiśmy z nim, strona rosyjska właśnie rozlokowywała swoje wojska tuż przy granicy z Ukrainą. Wielu mówiło, że to tylko groźby i za chwilę wojska zostaną wycofane. Andrij nie miał wątpliwości. Stwierdził, że niebawem dojdzie do rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Kiedy? Mówił - może za miesiąc, może za rok, albo za kilka lat. Ale jego zdaniem, konflikt zbrojny jest nieunikniony.

- Otwarta, wielka ostra wojna Ukrainy z Rosją będzie na 100 proc. Tylko nie wiadomo czy dojdzie do niej teraz. Może będzie za miesiąc, może za rok, może za pięć lat. Ale do wojny dojdzie. Tak pokazuje po prostu historia – dodawał.

Mówił, że jeśli będzie taka konieczność, będzie walczył za swoją ojczyznę. Choć przyznawał, że jego niepełnosprawność może być w tym przeszkodą, nie widział innej możliwości.

- Założyliśmy związek weteranów wojennych w Krakowie. Liczy 15 osób. 12 z nas spakowało plecaki i jesteśmy gotowi – dodał.

Zaledwie trzy dni później jego słowa okazały się prorocze. Zaczęła się krwawa wojna w Ukrainie. Czy Andrij wyjechał? Niestety, po nastaniu wojny, nie otrzymaliśmy już od niego odpowiedzi.

28 Dzielnica

Spotkanie z Andrijem było możliwe dzięki 28. Dzielnicy - niezwykłemu projektowi, który pozwolił zacieśnić stosunki rybniczan z migrantami z Ukrainy. A wszystko zaczęło się w 2018 roku. Ponoć pomysł zrodził się podczas zakupów jednego z twórców projektu w znanym markecie. Tam zauważył, że w sklepie jest Ukraińców, którzy nie do końca wiedzieli jak sobie poradzić. Narodził się pomysł, by pomóc im odnaleźć się w stosunkowo nowym dla nich miejscu. Pojawiły się pierwsze spotkania z cyklu "Rybnik Wita", podczas których poruszano problemy cudzoziemców. Okazało się, że tych w Rybniku jest na prawdę sporo.

Zgodnie z podziałem administracyjnym, miasto tworzy 27 dzielnic. Ludzie, którzy przybyli do Rybnika z innych krajów - stworzyli swoistą 28. Dzielnicę. W ten sposób Rybnik jeszcze bardziej otworzył się na migrantów, którzy w większości pochodzili z Ukrainy. To ludzie, którzy przyjeżdżali do Rybnika i okolicznych miast, głównie by znaleźć pracę. 28. Dzielnicę stworzyli ludzie. Trzeba było im pomoc, przybliżyć miasto i sprawić, by nie byli naciągani przez innych. Migranci otrzymali wsparcie w nauce języka, w załatwianiu urzędowych formalności czy w znalezieniu pracy.

We wrześniu 2021 roku - gdy 28. Dzielnica świętowała swoje trzecie urodziny - w Rybniku było już ponad 10 tys. Ukraińców. Przez ten czas migranci zaczęli się ze sobą bardziej integrować, a przede wszystkim zostali zauważeni przez mieszkańców. Pomogły w tym w szczególności Dni Ukraińskie, podczas których migranci integrowali się z mieszkańcami Rybnika. Ci z kolei mogli poznać kulturę, zwyczaje i kuchnię naszych wschodnich sąsiadów. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdy jeszcze kilka lat wcześniej Ukraińcy kojarzeni byli wyłącznie z tanią siłą roboczą w Polsce, takie oddolne działania pozwoliły zobaczyć w nich wartościowych ludzi, z ciekawą kulturą i niezwykłymi historiami.

Fot. Dominik Gajda.

Z małej wsi do wielkiego Rybnika

Natasha przyjechała do Rybnika cztery lata temu. Pochodzi z małej miejscowości Łepesiwka, w obwodzie chmielnickim, która w 2001 roku liczyła zaledwie 848 mieszkańców. Jak większość Ukraińców przyjechała do Polski za pracą. Wybrała się tu wraz ze swoimi znajomymi ze wsi obok, którzy także nie widzieli innego wyjścia, jak wyjazd na zachód za pracą. Tak trafiła do Rybnika, gdzie udało jej się znaleźć pracę w jeden z firm produkcyjnych. Pierwsze miesiące w nowym kraju nie były jednak dla niej łatwe. Wszystko było nowe – język, ludzie, duże miasto. Najważniejsze jednak, że szybko udało znaleźć się pracę, dzięki której mogła utrzymać swoją rodzinę w Ukrainie. Większość pieniędzy, które tu zarobiła, wysyłała tam, do swojej rodziny. Zresztą wielu Ukraińców pracuje u nas ponad normę, by zarobić możliwie jak najwięcej i wrócić z oszczędnościami do swojej ojczyzny lub wysłać je swojej rodzinie.

Z Natashą było jednak inaczej. Piękna młoda dziewczyna, więc i zainteresowanie nią nie było małe. W nowej pracy poznała chłopaka, który po kilku miesiącach został jej narzeczonym. Jest Polakiem. Dziś są już po ślubie i wychowują dwuletnią córeczkę Anię. Czy myśli by wrócić do Ukrainy?

- Teraz tutaj mam swoją rodzinę, ale nie zapominam o tych, którzy zostali tam w Łepesiwce. W tamtym roku przyjechała tutaj także moja młodsza siostra Yulia, która także planuje zostać tu na stałe. Wspieramy naszych rodziców jak możemy, ale tam nie znajdziemy dobrze płatnej pracy – mówi.

Dodaje, że jest szczęśliwa, że trafiła właśnie tutaj. Od początku rybniczanie patrzyli na nią z uśmiechem. Czy to kwestia jej urody, czy jednak otwartości ludzi?

- Jak zaczęłam pracować, to każdy był ciekawy skąd pochodzę. Ale dużo ludzi chciało po prostu pomóc. Oferowali, że pokażą mi miasto, pytali czy czegoś nie potrzebuję. Widać było, że wiele osób robiło to po prostu z dobrego serca - mówi.

Olena leczy małych rybniczan

Ponad dwa lata temu do Polski przyjechała także Olena. To 28-letnia Ukrainka, która studiowała w Kijowie - swoim mieście rodzinnym - by następnie przyjechać do Poznania rozpocząć staż podyplomowy. Za swoją miłością powędrowała na Śląsk i tak znalazła się w Rybniku.

- Mój mąż jest Ślązakiem, poznaliśmy się w Poznaniu. On jednak chciał wracać na Śląsk - podkreśla kobieta.

Znalazła pracę w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu numer 3 w Rybniku. Jest Ukrainką, co jest niezwykle cenne w obecnej sytuacji. Swoich małych pacjentów wspiera wiedzą medyczną, zaś ich rodziców dobrym słowem.

- Bardzo kocham swój oddział. Według mnie to najlepsze miejsce, do którego mogłam trafić. Zawsze zdarzy się, że czegoś nie rozumiem po polsku - bo to nie jest mój język ojczysty - ale wtedy mogę liczyć na wsparcie kolegów i koleżanek z pracy. To bardzo miłe - mówi.

Rozmawialiśmy z nią w momencie, gdy w Ukrainie toczyła się już wojna. Trudno jej mówić o tym jak obecnie wygląda tam sytuacja. Wśród tysięcy uchodźców wojennych, którzy zaczęli przybywać do Polski, znalazła się także mama i siostra Oleny, która wymagała opieki lekarskiej.

- W drugi dzień wojny udało się ściągnąć moją mamę i siostrę do Polski. Od razu pojawiło się wsparcie ze strony tutejszych znajomych. Otrzymywałam liczne propozycje, że ludzie mogą przyjąć moją mamę do siebie. Chcieli podarować jedzenie i inne rzeczy. Mówiłam, że jestem tutaj na miejscu i mogę pomóc mojej rodzinie. Dobrze, że tak wyszło, że udało mi się tu przeprowadzić, bo nie wiem jak ludzie mogą poradzić sobie w innym państwie nie mając tutaj nikogo - podkreślała kobieta.

Oceniała, że sytuacja w jej ojczyźnie jest na prawdę poważna.

- Tam jest potrzebna pomoc. Do mnie dzwonią koleżanki, które pracują w Kijowie i mówią, że brakuje tam leków, jedzenia czy nawet strzykawek. Sama staram się pomagać jak mogę i na własną rękę wysyłam leki i inne rzeczy, które tam mogą się przydać - dodawała Olena.

Niegdyś kobieta mieszkała w centrum Kijowa. Podczas rozmowy nie wiedziała jednak jak obecnie wygląda jej miasto.

- Nie mamy informacji jak wygląda tam sytuacja na miejscu, bo nikt z sąsiadów nam nie odpowiada. Wiemy tylko, że siedzą poukrywani w piwnicach - mówiła.

Olena nie myśli o tym, by tuż po wojnie wrócić do Kijowa. Jej mama jednak była pełna nadziei, że gdy skończy się wojna, będzie mogła zobaczyć jeszcze swój dom.

Fot. R. Lewandowski

Jest mi tu na prawdę dobrze

Dima - bo tak chciał aby o nim mówić - przyjechał z Ukrainy na Śląsk w 2011 roku. Jest budowlańcem. Za namową znajomych trafił tu na budowę, gdzie rozpoczynał pracę od podstawowych robót. Początki nie były jednak łatwe.

- Nie znałem języka, pojechałem w ciemno. U nas nie było wtedy dobrze płatnej pracy, a mam dużą rodzinę. Co miałem zrobić? Pozostało mi jechać na zachód i tak trafiłem do Polski. Dziś nie żałuję - mówi.

Dodaje, że pierwsze miesiące spędzał w swoim wynajętym pokoju. Nie integrował się z innymi, nie wychodził. Każdy grosz trafiał do jego rodziny w Ukrainie.

- Po to tu przyjechałem, żeby zarobić. Rodzina liczyła na to, że w końcu będzie nam wszystkim lepiej - podkreśla.

Z czasem jednak Dima zauważył, że wokół niego są przyjaźni ludzie. Początkowe negatywne komentarze odeszły w niepamięć. Minęło kilka lat i Dima otworzył swoją firmę budowlaną w Polsce. Wtedy udowodnił wielu, że może mieć coś własnego. Dla niego było to niezwykle istotne.

- Zatrudniam kilkanaście osób, głównie są to ludzie z Ukrainy. To, że jestem Ukraińcem ułatwia sprawę, bo oni wiedzą, że ich nie oszukam. Wiele osób, które pierwszy raz są w Polsce mają takie obawy. Ale wystarczy kilka miesięcy, by przekonali się, że jest zupełnie inaczej - wskazuje.

Dziś mieszka w powiecie rybnickim wraz ze swoją najbliższą rodzinę. Jest z nim tu jego żona oraz troje dzieci. Mimo, że w sercu nadal ma swoją ojczyznę, nie wyobraża sobie, by mieszkał w innym miejscu.

- Tu mam swoją firmę, mam mieszkanie. Jesteśmy szczęśliwi. Mam wielu dobrych ludzi wokół siebie, zarówno Polaków jak i moich przyjaciół z Ukrainy. Między nami nie ma różnicy, jesteśmy jak bracia - podsumowuje.

Zaczęła się wojna

Wojna w Ukrainie udowodniła zresztą, że rybniczanie bez chwili wahania są w stanie ruszyć z pomocą Ukraińcom. Pierwszego dnia otwartego konfliktu zbrojnego, na rybnickim rynku zebrało się wielu mieszkańców, którzy w spontaniczny sposób postanowili wyrazić gest solidarności z Ukrainą.

- Nie możemy tych ludzi zostawić bez wsparcia. Każdy niech pomoże na tyle, ile ma w sobie sił i możliwości. 4.00 nad ranem, czy nikomu się to nie kojarzy? Myśmy mieli taką lekcję historii - mówił Mariusz Wiśniewski ze Stowarzyszenia 17-tka.

- Tam cierpią i giną ludzie, którzy potrzebują naszego wsparcia. Jesteśmy tutaj, żeby się zjednoczyć. Jesteśmy przeciwko jakiejkolwiek wojnie. Każda przemoc jest najgorszą rzeczą jaka istnieje - dodała Hanna Kustra z Rybnickiej Rady Kobiet.

28 dzielnica przy wsparciu m.in. Rybnickiej Rady Kobiet, otworzyła całodobowe punkty wsparcia dla Ukraińców. Ruszyła także zbiórka darów dla uciekających przed wojną, która już po pierwszych dniach przerodziła się w lawinę pomocy. Magazyny zaczęły pękać w szwach. Rybniczanie znów pokazali, że ich przyjaciele, znajomi czy wreszcie nieznani sąsiedzi zza wschodu nie są im obojętni. Poza wsparciem materialnym, płynęły także słowa pocieszenia. Rybnickie Stowarzyszenie Azyland przy współpracy z 28 Dzielnicą i Halo Rybnik, udostępniło mieszkańcom Rybnika i okolic, Kronikę wsparcia dla przyjaciół z Ukrainy.

Fot. Dominik Gajda.

My ne boyimosya

Jeszcze w czwartek 24 lutego, wielu Ukraińców mieszkających w Rybniku spakowało swoje plecaki i wyjechało do swojej ojczyzny. Mówili, że będą walczyli za swój kraj. Nie bali się wojny. Tu zostawili swoje wojny wierząc, że wkrótce do nich wrócą. Do ich Rybnika.

- Do Rybnika przyjechałem, żeby pracować. Ale to tam jest moja ojczyzna. Trzeba jechać, nie ma co się zastanawiać. Dziwię się tylko tym, którzy jeszcze tu siedzą. Przecież tam zostawili swoje rodziny, swój kraj - mówił Iwan. 

Sytuacja na Ukrainie stała się także ogromnym wstrząsem dla mieszkańców regionu. 28-letni rybniczanin Krzysztof rozmawiał już z przyjaciółmi z Ukrainy i z Rosji po pierwszych atakach.

- Jedyne co od nich słyszę, to jest niedowierzanie i powszechny tragizm. W obliczu tego co się wydarzyło musimy pamiętać, że wszyscy powinniśmy trzymać się razem. W naszym środowisku młodych regionalistów będziemy starać się pomagać tym ludziom - mówił. 

Sergiej

Był sobotni wieczór 26 lutego, gdy na jednej z rybnickich grup dla Ukraińców pojawiło się ogłoszenie młodego mężczyzny - Sergieja, który pilnie poszukiwał transportu na granicę. Długo nie musiałem się zastanawiać, by skontaktować się z nim i zaproponować mu bezpłatny transport. W końcu sytuacja jest wyjątkowa i nie ma znaczenia, że to ponad 400 kilometrów w jedną stronę. Rano wyruszyliśmy w drogę.

Wcześniej zapytałem jednak mojej narzeczonej czy jedzie z nami. W jej oczach pojawiły się obawy i pytania: dlaczego, a po co, przecież tam jest niebezpiecznie. Tłumaczyłem, że setki ludzi wybiera się na wschodnią granicę, by pomagać tym ludziom. My jedziemy tylko pod granicę. Mamy samochód, mamy czas, więc dlaczego i my nie mamy komuś pomóc? W końcu Sergiej musiał tam dotrzeć po swoje dzieci, by znaleźć im bezpieczny transport do Rybnika, a samemu zostać w Kijowie, by walczyć o swoją ojczyznę. Przekonałem ją.

Droga na granicę

Z Rybnika zabraliśmy Sergieja, który pod jednym z bloków czekał na nas ze swoją żoną. Ostatnie uściski i w drogę. Ona została w Rybniku, on pojechał z nami. W drodze opowiadał nam o tym dlaczego wybiera się do swojej ojczyzny.

- Nie rozumiem ludzi, którzy są z Ukrainy, mieszkają tu w Polsce i nie jadą walczyć. Przecież to ich kraj! To nasz obowiązek - mówił.

Po drodze w Balicach widzieliśmy ukraiński samolot, który dotarł tu po pomoc humanitarną. - To nasz samolot! - ucieszył się mój pasażer. Kilka godzin i byliśmy na miejscu. 

Sytuacja w Przemyślu

Po dotarciu do miasta, oddalonego o kilka kilometrów od granicy zatrzymał nas patrol policji. Pytali gdzie jedziemy. Tłumaczyłem, że Sergiej potrzebuje dostać się na granicę, by stamtąd wyruszyć dalej. Policjant pokierował nas, że na parkingu przy centrum handlowym stoją darmowe autobusy na granicę w Medyce. My dalej nie przejedziemy, bo tiry zablokowały drogę. Posłuchaliśmy więc i udaliśmy się na parking. Widok? Setki ludzi, którzy oczekują na przyjezdnych z granicy. Wśród nich nie tylko Polacy, lecz także Niemcy czy Francuzi. Jeszcze więcej osób, które oczekiwały na pomoc. Wszędzie namioty, a w nich ludzie, którzy odpoczywali po kilkugodzinnej podróży z głębi Ukrainy do Polski. Widać zmęczenie, niepewność, ale i pierwsze uśmiechy. Część osób miała ze sobą tylko plecaki. Wielu przyjechało kompletnie z niczym. Matki wybierały z góry ubrań to, co może przydać się ich dzieciom. Najmłodsi szukali zabawek. Na widok maskotek pojawiały się głębokie uśmiechy. To przejmujący widok, którego nie sposób opisać słowami. W końcu przyjechał autobus, który miał zabrać Sergieja na granicę. Mężczyzna zapytał nas ile ma przygotować pieniędzy za naszą pomoc. Powiedziałem, że robimy to dla nich bezpłatnie licząc, że obronią swój kraj. W podziękowaniu otrzymaliśmy pamiątkową monetę, z jednym z ukraińskich samolotów. Sergiej wsiadł do autobusu, pomachał na pożegnanie i z lekkim uśmiechem oraz zauważalną niepewnością wyruszył w drogę.

Fot. R. Lewandowski

Kolejna podróż

Nie trzeba było długo czekać, by znów okazało się, że potrzebna jest pomoc. W środę 2 marca, zadzwonił do mnie Grzegorz Grabowski, radny dzielnicy Nowe Miasto w Wodzisławiu Śląskim, z prośbą o umieszczenie informacji na naszym portalu o planowanym konwoju samochodów osobowych na granicę. Tam trzeba było dostarczyć potrzebne na już rzeczy, a w drodze powrotnej zabrać czekających na granicy ludzi. - Grzegorz, nie ma problemu, informacja już idzie. Jadę z wami - powiedziałem. Przed wyjazdem trzeba było jeszcze odwiedzić wodzisławski magazyn. Stamtąd zabraliśmy wszystko to, co może przydać się ludziom na granicy. Koce, śpiwory, środki pierwszej potrzeby oraz leki. Wieczorem, na parkingu w Wodzisławiu Śląskim ustawiło się kilkanaście samochodów. W sumie chyba 16. Wszyscy chętni i zwarci do pomocy. Po krótkich wywiadach dla Radia90, ruszyliśmy konwojem w drogę. Kilka krótkich przystanków po drodze i około 3. nad ranem dotarliśmy do Medyki.

W Medyce

Tym razem nie było problemu z dojazdem pod samą granicę, gdyż lokalne służby wiedziały, że zmierzamy z pomocą. Dojechaliśmy do sali gimnastycznej w szkole, gdzie dotarli z granicy Ukraińcy. Musieliśmy poczekać, gdyż zmęczeni uchodźcy wojenni odsypiali kilkugodzinną, a czasami kilkudniową podróż. Mieliśmy chwilę czasu by odpocząć, a następnie rozładować nasze bagażniki. W międzyczasie podeszła do nas Ukrainka Swietłana z pytaniem, czy nie możemy pomóc jej dostać się do Poznania. Zaproponowaliśmy, że może wybrać się z nami do Wodzisławia, gdzie odpocznie, a następnie będzie mogła wyruszyć dalej. Zgodziła się. Chwilę później zauważyłem, jak podjechał do nas leciwy samochód na ukraińskiej rejestracji, który w ogóle nie powinien poruszać się po drogach. Wysiadła z niego dziewczyna, która poprosiła o wsparcie. Choć samochód był już mocno załadowany, przekazaliśmy jej wszystko to czego potrzebowała. Jedzenie, koce i wodę. W środku siedziała jeszcze jej mama i najprawdopodobniej młodszy brat. Nie mówiła po polsku, choć udało nam się ustalić, że jadą w Polskę. - Macie paliwo, potrzebujecie pieniądze? - pytał jeden z nas. Mówiła, że mają, ale wskaźnik paliwa nie działa. Właściwie to cud, że samochód ten jeszcze jeździ. Rodzina nie chciała jednak, abyśmy pomogli ich przetransportować we wskazane przez nich miejsce. Widać było, że mają obawy. Podziękowali i wyruszyli w dalszą podróż. 

Na miejscu spodziewaliśmy się, że spotkamy grono chętnych ludzi do powrotu z nami na Śląsk. Niestety wielu z nich miało obawy, słysząc o wcześniejszych sytuacjach, w których niektórzy Polacy próbowali naciągać Ukraińców na opłaty za pomoc. Tłumaczyliśmy, że transport jest zupełnie bezpłatny, rodziny na miejscu otrzymają schronienie, jedzenie i wszystko co im potrzeba. Dla wielu z nich znalazłaby się praca od ręki. Część osób szukała jednak transportu do większych miast - do Warszawy, Pragi czy nawet do Gdańska. W sumie w drogę powrotną wyruszyło z nami 30 osób. Choć mieliśmy dwukrotnie więcej miejsc w samochodach, to i tak sporo osób, którym udało się pomóc. U wielu z nich pojawiły się łzy wdzięczności i poczucie, że tu wreszcie są bezpieczni. Nie mieli ze sobą zbyt wiele. To głównie matki z dziećmi oraz osoby starsze. Był także jeden pan na wózku. Nie chcieli mówić co spotkało ich na Ukrainie. W tym momencie było to dla nich zbyt trudne. Wiedzieliśmy jednak, że część z nich straciła swoje domy. Zostały zbombardowane. 

Siłaczki z Rybnika

Inaczej zresztą nie można nazwać walecznych pań z Rybnickiej Rady Kobiet, które wspierają wiele oddolnych inicjatyw. Ich rola w szczególności została zauważona w momencie, gdy konflikt zbrojny w Ukrainie był coraz bliższy. Dzięki ich tytanicznej pracy i zaangażowaniu, osoby, które uciekły przed wojną, mogą znaleźć bezpieczne schronienie, wsparcie oraz pomoc medyczną. Waleczne kobiety codziennie spotykają się z dramatami ludzkimi i opowieściami pełnymi skrajnych emocji.

- Gdy w szkole zadzwonił dzwonek, dziewczynka z przerażeniem w oczach złapała mamę za rękę. Wytłumaczyłyśmy jej, że to tylko dzwonek, nic jej nie grozi. Wszystkie miałyśmy ciarki na rękach. Teraz nawet dzwonek może kogoś wystraszyć – relacjonuje jedna z członkiń Rybnickiej Rady Kobiet, zwracając uwagę na skalę tragedii, jaka dotknęła obywateli Ukrainy.

Najtrudniejsze były pierwsze dni

Sytuacja, z którą spotkaliśmy się przed miesiącem była zaskoczeniem dla nas wszystkich. Nie trzeba było jednak długo czekać, by kobiety z rybnickiej rady ruszyły z pomocą. Początkowo do Rybnika docierały osoby, które mieszkały blisko granicy. Teraz są to mieszkańcy Kijowa, Charkowa czy Doniecka, czyli miejscowości, które są oddalone od polskiej granicy.

- Wszyscy działamy razem już od początku wojny. Jesteśmy gotowi do niesienia pomocy codziennie. Każdy z nas ma pracę, rodzinę, jesteśmy zmęczeni, ale mimo wszystko wiemy, że musimy pomóc tym ludziom. Nie da się przejść obojętnie obok tego co się dzieje. Osoby, które trafiają do nas, są często zagubione. To przede wszystkim kobiety z dziećmi. Szukamy dla nich nawet lekarzy, uruchamiamy wszystkie kontakty jakie mamy. Czasem do człowieka nie dociera, że to się dzieje tak blisko nas - mówi Grażyna Gras.

A wszystko zaczyna się od rozmowy. Zdarza się, że osoby, które docierają do Polski są wystraszone i zamknięte, jednak po krótkiej rozmowie z wolontariuszami otwierają się.

- Mówią co przeżyły, pokazują zdjęcia. Inne z kolei od razu są rozmowne, otwarte, płaczą, śmieją się. To są ogromne emocje - dodaje Hanna Kustra.

Jak słyszymy, wystarczą zwykłe ludzkie gesty takie jak przytulenie czy zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, by nasi wschodni bracia poczuli się tu bezpieczniej. 

 Mają tu schronienie i wsparcie

W Rybniku uchodźcy trafiają do hoteli oraz do osób prywatnych. Otrzymują także pakiet niezbędnych rzeczy, które dostarczane są przez wolontariuszy. Lista potrzebnych rzeczy ciągle się jednak zmienia.

- Obecnie zbieramy produkty spożywcze, chemię, środki czystości, pościele, kołdry, poduszki oraz nową bieliznę. Jest wiosna, więc potrzebne są również lekkie ubrania oraz obuwie - mówi Hanna Kustra.

- Każdy z nas może coś kupić, przynieść, ofiarować pieniądze. Jak nas zabraknie, to oni się odbiją od drzwi - dodaje Małgorzata Wróbel.

Tak szerokie wsparcie nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie setki wolontariuszy, którzy robią co mogą by pomóc Ukraińcom. To właśnie zwykli rybniczanie pokazali swoją otwartość i chęć niesienia pomocy przez siedem dni w tygodniu.

- Uchodźcy przyjeżdżają do nas codziennie, o każdej porze. Działamy od początku wojny, nie było nawet chwili zastanowienia. Nagrodą za tę całą pracę jest uśmiech dziecka, które dostaje lizaka lub piórnik i tak bardzo się cieszy. W takich chwilach człowiek jest wzruszony, bo się nie spodziewa, że inna osoba może się tak cieszyć z drobiazgów. Są ludzie, którzy są nam wdzięczni za tę pracę i nawet gotują dla nas. Ukrainki przynoszą w podziękowaniu jedzenie - podkreśla Grażyna Budziarska.

Fot. Dominik Gajda

Jesteśmy przyjaźni uchodźcom

Dlaczego jednak uchodźcy wojenni z Ukrainy kierują się właśnie do Rybnika? 

- Na przejściach granicznych wolontariusze wiedzą, gdzie rozmieszczone są sztaby w całej Polsce – wiedzą, które najlepiej działają – w te rejony trafia najwięcej ludzi. Przyjechał do nas też pewien pan, który na Węgrzech otrzymał kartkę z rozpiską jak dojechać do naszego sztabu. Przyszedł do nas z kartką, że ktoś go tutaj pokierował. To jest niesamowite – nie wiemy, kto wskazał mu drogę do nas, ale ten człowiek uwierzył właśnie w naszą siłę – to budujące. Każdy dzień, każda radość i uśmiech tych dzieci, dają nam siłę walczyć dalej - słyszymy.

Jak dodaje Hanna Kustra, Rybnik stanął na wysokości zadania. Cały czas pokazujemy jako kraj, że potrafimy się jednoczyć i umiemy wspólnie działać. Pomoc jednak nadal jest potrzebna. Nie wiadomo bowiem, kiedy sytuacja w Ukrainie ulegnie poprawie.

- Musimy pamiętać, że to musi być długofalowa pomoc. Ona w dalszym ciągu jest potrzebna, musi trwać, iść naprzód, równomiernie. Nie możemy o tym zapominać, wsparcie jest ciągle potrzebne - podkreśla Małgorzata Wróbel.

Wiele z tych osób, które dotarły do Polski niebawem będą chciały wrócić do swojej ojczyzny. - Jeśli ktoś chce jednak tu zostać, to naprawdę się stara, by dostać pracę, mieć wypłatę i próbuje się usamodzielnić - słyszymy.

A co o Ukraińcach w Rybniku sądzą sami mieszkańcy?

Jeszcze przed rozpoczęciem się konfliktu zbrojnego w Ukrainie, udało mi się zapytać rybniczan co sądzą o naszych sąsiadach zza wschodu, którzy zamieszkali w Rybniku. Nie było właściwie żadnej negatywnej odpowiedzi, gdyż wielu mieszkańców traktuje migrantów jak zwykłych mieszkańców.

- Znam jedną taką rodzinę, bo mieszkają w moim bloku. Bardzo mili ludzie – mówiła pani Maria.

- Nie przeszkadzają mi. Są, widzę ich na co dzień, słyszy się ich język w sklepach. Nie są niemili, więc czemu mieliby komuś przeszkadzać? Rybnik jest dużym miastem, dla każdego jest tu miejsce – podkreśla pan Dariusz.

- Pracuję na hali produkcyjnej, gdzie większość osób to osoby z Ukrainy. Na początku było dziwnie, nawet dość nieswojo, ale teraz wszyscy traktujemy się normalnie. To są przecież zwykli ludzie, którzy przyjechali tu za pracą – dodaje pani Agata.

Zresztą ostatnie tygodnie pokazały tak naprawdę co sądzą rybniczanie o Ukraińcach. Słowa – nawet te najpiękniejsze – zamieniły się w czyny. Gdy wielu z nas przyjęło pod swój dach uchodźców wojennych i gdy ruszyliśmy z pomocą, oddając to co mamy. Rybnik jest miastem przyjaznym Ukraińcom. Ci ludzie są częścią tego miasta.

To były lokalne historie o migracjach.

Materiał powstał przy wsparciu nagrody z konkursu realizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, która finansowana jest ze środków Unii Europejskiej.

Galeria

Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt

Komentarze

Dodaj komentarz