fot. Józef Romanowski
fot. Józef Romanowski

Rozczuliłem się. I to bardzo, choć gazetowemu prześmiewcy taka słabość nie przystoi. Jak tu jednak pozostać obojętnym, kiedy wokół drożyzna - raty rosną, czynsze rosną, portfel chudnie - a mój osiedlowy Lidl, do którego pielgrzymują tabuny emerytów w nadziei upolowania jakiejkolwiek promocji, wychodzi z sercem na dłoni. A dokładniej - z obniżką cen. I to nie w ramach, jak inne markety, jednodniowego upustu, ale na stałe. Wchodzę, patrzę, i oczom nie wierzę: królewską mieszankę orzechów mój Lidl - a skoro mój to i wasz też, bo to przecież sieć - przecenił z 11,99 złotego na 11,94 zł, a mix nerkowca z żurawiną z 9,99 na 9,93 zł. Wystarczy kupić sto opakowań (i wyrzucić do kosza, bo co innego z górą tego badziewia można zrobić), by zyskać całe pięć złotych, a w przypadku nerkowca przyprawianego żurawiną nawet sześć. Do Lidla zatem, rodacy!

I koleje żelazne, z turlającymi nas po torach Kolejami Śląskimi włącznie, też mnie rozczuliły. Ależ skąd - bez przesady - bilety jeszcze nie staniały, ale fama niesie, że cena pójdzie w dół. Kiedy? Po przewozowych żniwach, czyli z początkiem marca. Krótko mówiąc: po feriach. Jak kolej obłowi się na sezonowym pasażerskim boomie. A tak po prawdzie (jeśli w ogóle marcowa przepowiednia się spełni) to bilety wcale nie stanieją; ich ceny wrócą do poziomu sprzed ferii, kiedy to ostro wywindowano je górę. Ot, taki kolejowy myk, jak ze starego, żydowskiego wica: wprowadzamy kozę do przeludnionej izby, lokatorzy narzekają, ale wobec braku alternatywy godzą się z sytuacją. Po jakimś czasie kozę wyprowadzamy, a uszczęśliwieni mieszkańcy wołają: o jak fajnie!

Miłościwie nam panujący - co powiem, żeby nie było im przykro - też mnie rozczulają. I absolutnie nie sprawą trzynastki, czternastki czy planowanej ponoć (wszak wybory za pasem) siedemnastki, bo - prawdę mówiąc - co mi tam po trzynastej czy kolejnej emeryturze. I tak nie zdążę wydać jej na żarcie, bo wcześniej zeżre mi ją inflacja. Władzy wdzięczny jestem zatem nie za materialny, ale ustawowy gest. I to sprzed paru lat. Za troskę o moją prywatność. Za RODO, mianowicie, dzięki któremu moja wścibska sąsiadka, ksiądz proboszcz oraz dzielnicowy nie wiedzą z kim, gdzie i jak frywolnie spędzam wolny czas.

Za RODO, jako się rzekło, wdzięczny jestem prywatnie, ale jako gazetowy pismak na dźwięk tego słowa dostaję białej gorączki. A dźwięczało mi ostatnio ponad miarę. W Żorach, co gorsze, dla którego to miasta, jego mieszkańców i władz, mam autentyczny respekt i szacunek. Za, dodajmy od razu, aby wykluczyć podejrzenia o kumoterskie układy, gospodarczy majstersztyk, który - w przeciwieństwie do matkującego mi Jastrzębia-Zdroju - pozwolił Żorom uciec spod węglowego stryczka. Dziś miasto kłuje w oczy największą w subregionie dzielnicą przemysłową. I za to, powtarzam raz jeszcze, szacun mu wielki i uznanie.

I równie wielki minus za absurdy z ostatniej sesji żorskiej Rady Miasta, kiedy to magistrackim pozajączkowała się transparentność z gwarantowaną przez RODO prywatnością. Do kwestii prywatności, na własnym zresztą przykładzie, odniosłem się wyżej, do zdefiniowania pozostało więc pojęcie transparentności. Nie wdając się w zawiłości językowe, dotyczy ono (między innymi, rzecz jasna) jawności wydatkowania publicznych pieniędzy. Dla przykładu: po rozstrzygnięciu organizowanych przez gminę przetargów, mieszkańcy mają prawo do pełnej o nich informacji, w tym kto, za ile i na jakich warunkach będzie realizował daną inwestycję.

Podobnie ma się rzecz z dotacjami udzielanymi z budżetu gminy. Takimi chociażby, jak wsparcie z kasy miejskiej przebudowy i renowacji zabytkowych kamienic na żorskiej Starówce. Dotacje dzielił magistrat, a ostateczną decyzję w formie uchwały miała podjąć Rada Miasta. I podjęła, tyle że bez świadomości, komu i na restaurację jakiego budynku przyznała gratyfikację. Radni otrzymali bowiem z Urzędu Miasta projekt uchwały z „wykropkowanymi” nazwiskami beneficjentów i z wymazanymi nazwami ulic oraz numerów kamienic przeznaczonych do rewitalizacji.

Tę kuriozalną anonimowość urzędnicy tłumaczyli koniecznością dostosowania się do wymogów RODO, co jest oczywistym nonsensem. Gdyby gestorem kamieniczników był prywatny sponsor, miałby on, zgodnie z zasadami RODO, prawo do prywatności, ale w tym przypadku wsparcie finansowane było ze środków budżetowych, których wydatkowanie objęte jest klauzulą jawności. W interesie publicznym, ale też i władz samorządowych. Bo jeśli kasę miejską dzielić będą pod kocem, to kto ich ochroni przed zarzutem, że dają po uważaniu i samym swoim?

Komentarze

Dodaj komentarz