Jeszcze nie znamy daty wyborów (tekst pisany 1 lipca), a już możemy się czuć jak w szczycie kampanii wyborczej.
Ciekawe, czy protagoniści politycznych igrzysk wytrzymają narzucone przez siebie tempo. W cenie będzie tężyzna fizyczna i oczywiście samozaparcie. Jednak niebezpieczeństwo czyha w „przetrenowaniu” znanym u sportowców. W przypadku kampanii wyborczej dotyczy ono samych zawodników, poruszanych tematów i czasu. Wiek przywódców głównych partii może mieć znaczenie, choć niekoniecznie, bo brudną robotę i tak wykonują spuszczone ze smyczy ogary, podjudzane wojenną retoryką. Trudniej z tematyką. Automatyczne „młotkowanie” w ostatnich kilku miesiącach przed dniem elekcji kwestii znanych od lat zanudzą społeczeństwo do zobojętnienia i podobna narracja może się okazać niewystarczająca do osiągnięcia sukcesu. A zdaje się, że w tym kierunku idą obie, najważniejsze strony sceny politycznej. Póki co nie widać niczego nowego, krzty polotu, inteligencji działania. Jeśli zaś chodzi o czas? Wiadomo: tempus fugit, jednak zbyt szybko i zbyt „namiętnie” rozpoczęte kampanie mogą nosić znamiona falstartu. Owszem, niektórym partiom poprawiają słupki poparcia, innym mniej, ale tu i teraz, w ich stałość na dłuższą metę ciężko wierzyć. W rezultacie wrócimy do tego co było na początku: dwa obozy z twardymi elektoratami, i niewielkie przepływy, zawsze kosztem mniejszych ugrupowań. Nihil novi sub sole! Chyba że miałkość intelektualną w jeszcze większym stopniu zastąpi ostra, brutalna retoryka. Można nią coś ugrać, ale wątpliwe, by gwarantowała zwycięstwo. Obecna kampania zapowiada się na wybitnie bezpardonową.
Społeczne skutki podobnych politycznych batalii są fatalne. Poszczególne grupy siedzą w swych bańkach otoczonych wysokimi fortyfikacjami, co przeniosło się do codziennego życia. Ostatnio miałem sposobność obserwowania pewnej „bańki”, lecz specyficznej, bo na niewielkim obszarze znajdowało się kilka osób o różnych poglądach politycznych, a uciec od siebie przez kilka tygodni nie mogli. Cóż to było za doświadczenie! Nikomu nie polecam. W tym konkretnym przypadku złożyło się, że dwie z czterech osób były zagorzałymi zwolennikami przeciwnych obozów. Jedna PO, druga PIS-u. Pozostałe wykazywały daleko idącą wstrzemięźliwość, bądź doskonale się kamuflowały. Ale to właśnie one musiały wysłuchiwać tyrad pochwalnych o popieranych partiach i nielicujących z dobrym smakiem obelg na temat politycznych wrogów. Wyglądało, jakby propagandyści dostawali za reklamę niezłe wynagrodzenie, choć skwapliwie temu zaprzeczali. Agitować, to jedno, ale okazywać śmiertelną wrogość wobec rywala, to już przesada. Ostra wymiana zdań pomiędzy zwolennikiem PO i PIS niejednokrotnie prawie ocierała się o rękoczyny. Niestety w zachwalaniu swoich nie było merytoryki, a wyłącznie emocje, czyli dokładnie to, o co dużym graczom chodzi. Skłócić społeczeństwo, przetasować, odebrać jasność myślenia i umieścić w dwóch narożnikach ringu, by w dniu wyborów nakazać wykonanie zadania. Oby tylko zakończyło się na wrzuceniu głosu do urny…
Komentarze