Strachy z bazanciarni
Strachy z bazanciarni


W dawnym biurowcu i świetlicy nie ma już żadnego okna. – Cały teren zarósł pokrzywami, a kiedyś było tak pięknie – rozmarza się jedna z byłych pracownic zakładu. Co gorsza, późnym wieczorem można oberwać. Ostatnią ofiarą jest 52-letni górnik. Szedł drogą pod lasem, gdy zaatakowało go dwóch młodych rowerzystów. Złamali mu nos. Górnik trafił na kilka dni do szpitala. Podinsp. Alicja Popiłka, rzeczniczka miejscowej policji, przyznaje, że w okolicach bażanciarni zdarzają się przestępstwa. Dość często teren patrolują radiowozy. Komenda wystąpiła też do urzędu miasta o zabezpieczenie zdewastowanych budynków, które mogą stanowić zagrożenie dla bawiących się w nich dzieci.Bażanty na eksportOkoliczni mieszkańcy pytają, jak można było dopuścić do zmarnowania tak pięknego obiektu. – To karygodne – stwierdzają. Niestety nikt nie zapobiegł dewastacji budynków i wypielęgnowanej przez dziesięciolecia przyrody, choć rzecz działa się na oczach kolejnych administratorów. Pierwszym właścicielem był Urząd Wojewódzki w Katowicach. Najbardziej kompetentnymi świadkami dawnej świetności i stopniowego upadku przedsiębiorstwa są Emil i Ernestyna Lancowie. Oboje pracowali w bażanciarni, niemal od początku. Mieszkają w stuletnim domku w sercu zlikwidowanego przedsiębiorstwa, który niedawno wykupili od Lasów Państwowych. Wyremontowali obiekt (kiedyś była to leśniczówka księcia pszczyńskiego) i uporządkowali otoczenie. Żyją w ogromnej zażyłości z przyrodą. Pan Emil był brygadzistą.– Odpowiadałem za przygotowanie pomieszczeń, kompletowanie stada i obsługę inkubatorów – opowiada. W latach 70. wykluwało się tu ok. 25 tys. bażantów rocznie. Ten gatunek nie jest jednak łatwy w hodowli, więc padała jedna czwarta piskląt, ale moce zakładu i tak były spore, a większość ptaków szła na eksport. Hodowano je w warunkach półdzikich na powierzchni około 2 ha. Cały teren był nakryty siatką, która uniemożliwiała ucieczkę. Obcy nie mieli tu wstępu. Przedsiębiorstwo zatrudniało 12 osób, głównie kobiet, i żyło własnym rytmem. Ludzie musieli być do dyspozycji przez całą dobę, nawet w niedziele i święta. – Praca była ciężka. Najcięższa zimą, bo musieliśmy zrzucać tony śniegu z siatek nad wybiegami – wyjaśnia pani Ernestyna.Tajemnicza i ekskluzywnaBażanciarnię otaczał nimb tajemniczości i ekskluzywności. Wiadomo było, iż większość ptaków kupowały koła łowieckie z województw katowickiego i opolskiego. Część eksportowano za tzw. twarde dewizy do Francji. Niektóre puszczano wolno, by utrzymywać na odpowiednim poziomie populację dziko żyjących bażantów. Przedsiębiorstwo nie przypadkiem więc było oczkiem w głowie ówczesnych włodarzy regionu. W Rogoźnej polowało wielu dygnitarzy. Przyjeżdżali Edward Gierek, Zdzisław Grudzień, Piotr Jaroszewicz i Jerzy Ziętek. Bernard Klimek, który mieszka w pobliżu, pamięta, że przyjeżdżali wieczorami, jak już było ciemno. Grała orkiestra. Przedsiębiorstwa pilnowało w dzień i noc dwóch stróżów. – W bażanciarni byłem tylko raz, jak miałem 12 lat, i naganiałem myśliwym zające. Widziałem też Gierka. Podobał mi się, bo to był taki swój chłop. Z każdym zagadał, nie wywyższał się – wspomina.Lanc uważa, że upadek zaczął się na początku lat 80., kiedy dyrektorem został pewien podpułkownik, niekompetentny, ale wierny. Efekt był taki, że w 1984 roku przedsiębiorstwo przejęła kopalnia Borynia. Dyrekcja uznała hodowlę bażantów za nieopłacalną i przeznaczyła teren do rekultywacji. – Moim zdaniem na bażantach można było zarobić zawsze – podkreśla pan Emil. Jako dobry przykład podaje bażanciarnię w Mosznej na Opolszczyźnie, która wciąż z powodzeniem hoduje te bajecznie upierzone ptaki. Dzieła zniszczenia dokończyli złomiarze i niestety młodzież z peryferyjnych dzielnic Żor. Złodzieje wyrwali nawet potężną metalową bramę główną. – Pewnego ranka wyszedłem z domu, a bramy już nie było – informuje Lanc.Sekciarze i chuliganiOkoliczni mieszkańcy narzekają, że młodzież rozbija się w obiektach po dawnym gospodarstwie. Chodzi pijana, przeklina, wszczyna burdy. Najgorzej jest wieczorami w weekendy. Ponoć młodzi ludzie przychodzą do koni, które hoduje w centralnej części pewien emerytowany górnik. Oni jednak twierdzą, że nie robią nic złego. – Tylko opiekujemy się końmi – mówi siedemnastolatek z Żor. Dodaje, iż w ruinach spotykali się członkowie jakiejś sekty. Przebywają tu również bezdomni. – Sam widziałem, jak w budynku siedział przy świeczce mężczyzna – informuje chłopak. Stadnina będzie jednak musiała się wyprowadzić. Janusz Fidyk, szef Nadleśnictwa Rybnik, do którego należy teren, mówi, że właściciel koni długo nie płacił czynszu.Lasy Państwowe wywalczyły swoje dopiero w sądzie. Najprawdopodobniej stadnina przeniesie się do Kobielic w powiecie pszczyńskim. W ten sposób bażanciarnia straci ostatnią atrakcję, ale być może zyska spokój. Mieszkańcy domagają się od gminy uporządkowania i zagospodarowania terenu. Zbigniew Dąbrowski, szef magistrackiego wydziału skarbu, odpowiada, że uniemożliwia to skomplikowana sytuacja prawna terenu. Bażanciarnia należy do skarbu państwa, a administrują nią Lasy Państwowe. Jednakże na początku lat 90. miasto podpisało z Nadleśnictwem Rybnik umowę o użytkowaniu terenu, choć magistratowi zależało na prawie własności do bażanciarni. – Prowadziliśmy rozmowy z nadleśnictwem oraz dyrekcją Lasów Państwowych w Katowicach, ale bez skutku – informuje naczelnik Dąbrowski.Oświata lub zdrowieW owym czasie minister wskazał, że gmina może przeznaczyć budynki i grunt jedynie na potrzeby szkolnictwa lub służby zdrowia. – Mieliśmy wielu chętnych, ale zrażało ich, że miasto nie jest właścicielem terenu – podkreśla naczelnik. Miały tu powstać m.in.: dom spokojnej starości, szpital z parkiem dla rekonwalescentów i ośrodek rehabilitacji. Skończyło się na planach. Ostatnio pojawiło się jednak światełko w tunelu. Prezydent Waldemar Socha był w katowickiej dyrekcji Lasów Państwowych, gdzie otrzymał zapewnienie, że wkrótce bażanciarnia zostanie przekazana miastu.
Tekst i zdjęcia: IRENEUSZ STAJER

Komentarze

Dodaj komentarz