post image
Arc Elżbiety Grymel Przykład dawnego budownictwa drewniana: nieistniejąca już gajówka na Gagańcu

Elżbieta Grymel 

Wędrowała ona po targach całego Śląska, sprzedając prymitywne produkty z drewna. W czasie pobytu w Żorach lub okolicy zawsze korzystała z noclegu u mojej babci. Kobieta ta była skarbnicą ludowych opowieści góralskich, ale także śląskich, których nasłuchała się podczas swoich handlowych wędrówek. Jedna z nich podobała mi się bardziej od innych i dlatego ją zapamiętałam. Opowieść tę przypisuje się miejscowości Wyry leżącej w powiecie mikołowskim, ale motyw o dzwonie wyrytym przez dziki występuje też w innych częściach Polski.

Dawno, dawno temu pośrodku lasu powstała wioska. Ludzie żyli tam spokojnie i szczęśliwie. Wybudowali też małą kapliczkę, a w jej wieży zawiesili duży dzwon. Miał on zwoływać ich na nabożeństwa i odprowadzać w ostatnią drogę na cmentarz, ale zadzwonił tylko jeden raz: na trwogę! Na wieś napadli Tatarzy, domostwa spalili, a ludzi wycięli w pień, nikt nie ocalał! Z czasem ludzie mieszkający w okolicy zapomnieli o najeździe tatarskim, a także o leśnej wiosce. Zgliszcza porosły trawą. Potem ponownie wziął je we swe władanie las!

Minęło kilkaset lat. Leśną ciszę zakłócił szczęk siekier, nawoływania drwali i odgłos padających drzew. To możny baron, właściciel tych ziem, zapragnął zbudować drewniany zameczek myśliwski i w tym celu kazał ściąć najokazalsze drzewa w okolicy. Już pierwszego dnia w porze obiadu drwale usłyszeli dość głośne dzwonienie. Sądzili, że w pobliżu jest jakaś wioska, gdzie dzwon oznajmia południe, ale w żaden sposób nie mogli dojść kierunku, z  którego niósł się ów dźwięk. Sytuacja ta powtarzała się każdego dnia. Jeden z drwali, młody chłopak pochodzący z gór, podczas posiłków siadywał zazwyczaj na uboczu pod wielkim dębem o koślawym pniu, bo inni wyśmiewali się z jego odmiennej mowy. On też słyszał bicie dzwonu, ale wydawało mu się, że głos dochodzi spod ziemi. Czuł nawet dudnienie pod stopami. Kiedy podzielił się tą informacją z innymi, został zwyczajnie wyśmiany, ale żeby mu jeszcze bardziej dopiec, drwale postanowili się zwrócić z tą sprawą do nadzorującego ich dworskiego leśnika. Ten jednak stwierdził, że nie mogli usłyszeć dzwonienia, bo w pobliżu nie ma żadnych siedzib ludzkich, a tym bardziej kościołów posiadających dzwony. Nie wchodząc w szczegóły, oznajmił, że z pewnością im się „przysłyszało” i popędził ich do roboty. Drwale nadal pracowali na polanie ogołoconej z drzew, ale czuli się tam nieswojo.  Nikt już więcej nie wspominał o biciu dzwonu, choć nadal było go słychać w każde południe. Odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, kiedy wyrąb przeniesiono w inne miejsce.

Ciąg dalszy opowieści, drodzy Czytelnicy, poznacie za tydzień, zapraszam do dalszej lektury.

Ps. Potrzeba wielu lat, żeby zatrzeć ślad po tym, że teren był kiedyś zamieszkały. Drewniane budownictwo można spalić, ale w ziemi pozostają fundamenty domów (nawet tych drewnianych) zbudowane zazwyczaj z polnych kamieni. W pobliżu domostw zakładano sady i ślady po nich utrzymują się najdłużej. W roku 1939 spłonęła gajówka w której mieszkał mój dziadek z rodziną. Z biegiem czasu zgliszcza wchłonął las, ale uwagę pracujących tam leśników zwrócił fakt, że jeszcze 60 lat później, daleko od wsi, niemal w środku lasu nadal rosła grupka zdziczałych drzew owocowych. Były wśród nich całkiem młode roślin, które stanowiły kolejne pokolenie potomne. Nie wiem jednak jak to miejsce wygląda obecnie, bo od wielu lat go nie odwiedzałam.

Komentarze

Dodaj Komentarz