Cena wegla  cena zycia
Cena wegla cena zycia


Według starego obyczaju przed zjazdem na dół górnicy zbierali się na modlitwie w cechowni lub innym większym pomieszczeniu, gdzie znajdowała się figura lub obraz św. Barbary, patronki górników. Wspólnie odmawiana modlitwa składała się z pieśni, litanii, koronki bądź cząstki różańca. Po szczęśliwej szychcie górnicy ponownie zbierali się w cechowni, dziękując swojej patronce za pomyślny przebieg pracy i szczęśliwy powrót do domu. Stąd m.in. obowiązujące do dzisiaj w kopalniach niepisane nakazy pozdrawiania się górniczym „Szczęść Boże”, robienia znaku krzyża przed zjazdem na dół oraz oddawania szacunki i czci św. Barbarze. Powtarzane przez starych górników legendy mówią o dwójce kopalnianych strażników. Znajdujących się w podziemiach skarbów pilnuje Skarbnik, zaś górników ich patronka święta Barbara. Od początku istnienia górnictwa wiadomo, że są kopalnie lepsze i gorsze, bardziej i mniej bezpieczne, a mimo to codziennie tysiące ludzi zjeżdża w podziemne czeluści. Tak też się składa, że od lat tuż przed górniczym świętem w kopalniach dochodzi do wypadków.Dlaczego pomimo stosowanych środków ostrożności stają się one nieodłączną częścią pracy górników? Czy nad górnictwem krąży złe fatum, przeznaczenie, a może po prostu są to najzwyczajniejsze zbiegi okoliczności? Może prawdziwe są przekazywane przez dziadków podania, że właśnie przed Barbórką Skarbnik i św. Barbara upominają się o należną im ofiarę. Ma to być zapłata za bezpiecznie przepracowany rok i zadatek za bezpieczne szychty przez rok następny. Jak przyznaje Edward Pietrzak, który przepracował jako elektryk w kopalni Szczygłowice ponad 26 lat, w wielu górniczych rodzinach wypadki przed Barbórką tłumaczy się tą właśnie legendą. Pan Edward mówi, że może i coś w tym jest, aczkolwiek wypadki w kopalniach zdarzają się nie tylko przed 4 grudnia. – Tak samo jest przed Wielkanocą, Bożym Narodzeniem czy Nowym Rokiem – dodaje nasz rozmówca. Sam szczęśliwie i bezpiecznie doczekał emerytury. Ale, jak mówi, dwa razy mało brakowało, a to o niego upomnieliby się strażnicy kopalnianych skarbów. Ciągnął z kolegami kabel na poziomie 350 m pod ziemią. Został trochę w tyle, kiedy idący przede nim kolega zahaczył kablem w beton u góry obudowy. Poleciało jakieś 100-150 kilo kamienia. – Gdybym szedł tuż za nim, spadłoby mi to na głowę. Wtedy się przeraziłem – opowiada. Drugi raz nieszczęście było blisko, kiedy pracował na ścianie z kierownikiem. Zajęty robotą, nie zwracał uwagi na przesuwającą się ku niemu wielką bryłę. Szła, jak mówią górnicy, szkotem. Była wielka i z takim ostrym czubem. – Odwróciłem się, uświadomiłem sobie, co się dzieje, i w ostatniej chwili odskoczyłem, bo urwałoby mi nogę – mówi. Pan Edward stracił kilku kolegów. Jedni po wypadkach nie wrócili już do pracy, dla innych zdarzania skończyły się one śmiercią. On sam z kopalnią pożegnał się na kilka tygodni przed emeryturą. W pracy doznał zawału serca. – Jednak to, że nie uległem wypadkowi, zawdzięczam szczęściu i temu, że starałem się uważać – stwierdza.Takiego szczęścia nie miała Władysława Zielonka. To cud, że żyje. W młodości, razem z 89 innymi kobietami, pracowała na dole w kopalni Dębieńsko. Dzisiaj ma 87 lat i jest w doskonałej kondycji. Jednak na zawsze zapamięta dzień, który na zawsze odmienił życie 36-letniej wówczas kobiety. 21 stycznia 1954 roku pracowała na nocnej zmianie. Jak zwykle zjechała na dół i poszła do swojej roboty. Ekipa przeszła chodnikami aż pod Szczygłowice, gdzie na poziomie 300 m pani Władysława pracowała przy napędzie. Pod koniec szychty, ok. godz. 2 taśma złapała jej rękaw kurtki. – Poczułam szarpnięcie i zobaczyłam moją prawą rękę stojącą na baczność w napędzie – opowiada starsza pani. Szybko wyłączyła taśmę, chwilę później zobaczyła, że wraz z ręką wyrwało jej łopatkę i cały bark. Na początku nie pojmowała, co się faktycznie stało, bo nie poleciała ani kropla krwi. Kiedy ściągała hełm ze ściany, który spadł jej z głowy i o coś się zaczepił, zauważyła, że z tej dziury po ręce zwisa jakiś sznurek. – Okazało się, że to żyła – mówi pani Władysława. Dopiero na ten widok zaczęła się bać. Przycisnęła żyłę do tego, co pozostało po ręce, i ruszyła w stronę ludzi. Po kilku metrach osunęła się na chodnik. Załadowano ją na taśmociąg i przetransportowano do kolejki, którą dojechała do szybu. Widziała, że jeden z kolegów niesie jej rękę na ramieniu. Nie mogła pogodzić się z tym, że po kilku miesiącach pracy, w wieku raptem 36 lat, została bez ręki. Po siedmiu miesiącach wróciła do kopalni. Przez kolejne sześć lat pracowała w markowni, wydając znaczki. Odszkodowanie za wypadek dostała dopiero po 10 latach.Dzisiaj mimo wszystko jest wdzięczna św. Barbarze, że straciła tylko rękę, nie życie. Mąż zginął na wojnie, sama wychowywała córkę. – Wiem, że Barbara czuwała nade mną, żeby moje dziecko nie zostało sierotą – stwierdza pani Władysława. Dokładnie miesiąc później, 21 lutego, w Dębieńsku wydarzyła się jedna z największych tragedii odnotowanych w śląskich kopalniach. W wyniku zapalenia się taśmy gumowej w napędzie przenośnika na poziomie 600-410 zginęło 21 górników. Sztolnie, jaskinie, głębokie korytarze to miejsca, do których generalnie nikt o zdrowych zmysłach nie powinien się zbliżać. Statystyki wypadków w kopalniach oraz zakładach górniczych z pewnością nie stanowią fascynującej literatury. Wypada tu dodać, że rok 2004 był najlepszym w historii polskiego górnictwa węgla kamiennego pod względem liczby wypadków, bo było ich mało. W porównaniu do roku 2003 o 64 proc. spadła liczba zdarzeń z ofiarami śmiertelnymi, o 56 proc. było mniej tzw. wypadków ciężkich. Niemniej jednak w śląskich kopalniach w ciągu ostatnich pięciu lat rozegrało się za dużo ludzkich tragedii.
Tekst i zdjęcie: MAŁGORZATA SARAPKIEWICZ

Komentarze

Dodaj komentarz