Gdzie jest szansa
Gdzie jest szansa


Bardzo, jak powiedział, ucieszył się z tej wiadomości, bo od początku chciał jak najszybszego rozpoczęcia procesu, który odraczano nie z jego winy. Sprawa obrosła legendą i to nie tylko dlatego, że ciągnie się tak długo, ale także dlatego, że wiele osób wietrzy tu intrygę, której ofiarą padł Robert T. Główną winowajczynią ma być Małgorzata S., była księgowa stowarzyszenia. Takie komentarze można przeczytać m.in. na stronie portalu Wirtualne Żory. W mieście mówi się nawet, że akt oskarżenia sporządzono tak nieudolnie, że wracał do prokuratury aż trzy razy celem uzupełnienia i wyjaśnienia wątpliwości. Sędzia Joanna Jaworska, przewodnicząca Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Żorach, stwierdza, że to nieprawda. Akta odesłano tylko raz i to jedynie dlatego, że zamiast kwoty 380 tys. zł, jaką miał wyłudzić jeden z oskarżonych, wpisano 380 zł. – Był to skutek pomyłki, bardzo znaczącej, ale tylko pomyłki. Nie było natomiast żadnych niejasności – dodaje pani sędzia, która poprowadzi tę sprawę. Przedtem było to niemożliwe, gdyż chorowała.Daj im Szansę prowadziło świetlice środowiskowe w mieście (obejmowały one opieką ok. 100 dzieci w różnym wieku) i szczyciło się, jak podkreślał prezes, największą liczbą uzyskanych grantów z różnych funduszy i programów. Pierwsza afera wybuchła wiosną 2003 roku, kiedy okazało się, że księgowa ukradła 37 tys. zł z konta i zniknęła. Zatrzymano ją w Sosnowcu. Jechała autem prawie nieprzytomna z powodu zażycia dużej ilości środków psychotropowych. Robert T. powiadomił prokuraturę o przestępstwie, ale powtarzał, że kobiecie „trzeba dać szansę”, tłumacząc, że była w dramatycznej sytuacji życiowej. Ostatecznie nie trafiła za kratki, ale dostała wyrok w zawieszeniu i miała spłacić zagarnięte pieniądze. Po tym zajściu prezes zlecił kontrolę finansów stowarzyszenia niezależnej firmie. Wtedy wyszło na jaw, że księgowa zagarnęła o 16 tys. zł więcej, ale nie oddała ani grosza. Robert T., jak mówi, nie mógł wówczas zrobić nic. Była już bowiem druga połowa lipca 2003 roku, kiedy został osadzony w areszcie śledczym. Opinia publiczna dowiedziała się, że wraz ze wspólnikami miał wyłudzić od różnych urzędów i instytucji blisko 2 mln zł.Z czasem lista podejrzanych stawała się coraz dłuższa. Znalazły się na niej m.in. nazwiska księgowej oraz pani wiceprezes stowarzyszenia, które w końcu rozwiązało się, a świetlice wróciły pod skrzydła miejskiego ośrodka pomocy społecznej. Ostatecznie akt oskarżenia, który trafił do sądu 26 maja następnego roku, objął aż trzynaście osób z różnych stron kraju. Zarzucono im oszustwa, wyłudzenia i fałszerstwa na kwotę ponad 2,1 mln zł. 2 lipca Temida zwróciła dokumenty prokuraturze w celu dokonania wspomnianej korekty, otrzymała je trzy tygodnie później, a 25 sierpnia odbyła posiedzenie w sprawie czterech z oskarżonych, którzy przyznali się do winy, nie zachodziły wątpliwości co do ich udziału w przestępstwie, a oni sami chcieli poddać się karze w wymiarze uzgodnionym wcześniej z prokuraturą. Sąd przystał na takie rozwiązanie. Podczas posiedzenia okazało się, że tak samo chce postąpić pięciu kolejnych oskarżonych. Temida zajęła się ich sprawą tego samego dnia, a 5 października wymierzyła im wyroki pozbawienia wolności w zawieszeniu i grzywny. Były podobne jak w przypadku pierwszych czterech osób.Na placu boju pozostali zatem Robert T., jego żona, księgowa i Jakub R., biznesmen z okolic Krakowa, którzy mieli stawić się przed obliczem Temidy 11 listopada. Na wokandzie zabrakło jednak przedsiębiorcy, który napisał do sądu, że nie ma potrzeby przyjeżdżać do Żor, bo jego adwokat jest chory, ale nie załączył zaświadczenia lekarskiego. Sędzia Aleksandra Odoj-Jarek, przewodnicząca składu orzekającego, uznała to za obrazę sądu, stwierdziła ponadto, że zdezorganizowało to pracę wymiaru sprawiedliwości, ponieważ na tej i następnej rozprawie, zaplanowanej na następny dzień, miało zeznawać ponad 20 świadków. W tej sytuacji sąd polecił rozesłać za Jakubem R. listy gończe, a po ujęciu osadzić go w areszcie śledczym. Mecenas oskarżonego odwołał się jednak od tego postanowienia, zapewnił, że jego klient zobowiązał się do stawiennictwa na rozprawach, ponadto dostarczył wspomniane L-4. Sprawę rozpatrzył wodzisławski ośrodek zamiejscowy Sądu Okręgowego w Gliwicach, który 23 listopada uchylił decyzję o aresztowaniu, a po jakimś czasie akta wróciły do Żor. 28 kwietnia tego roku miał zacząć się proces ostatnich czterech osób, ale wokandę znowu trzeba było odroczyć z uwagi na to, że nie zdążono powiadomić o jej terminie pokrzywdzonych z Warszawy.– Taka procedura jest czasochłonna, ponieważ wymiana zwrotek pocztowych trwa ponad miesiąc – tłumaczy sędzia Jaworska. Rozprawę odroczono do 14 lipca, ale też nie doszła do skutku z powodu jednego ze skazanych, który poddał się karze, ale był obciążony jeszcze innym wyrokiem. Wedle obu miał zapłacić grzywnę. Uiścił obie kwoty, ale uznał, że sąd powinien orzec o zwróceniu mu jednej z nich. – Chodziło o ok. 20 tys. zł – wyjaśnia sędzia Jaworska. Tzw. posiedzenie wykonawcze w tej kwestii odbyło się 23 maja, a potem akta poszły do sądu okręgowego, który najpierw musiał zapoznać się z nimi, by orzec, czy należy się zwrot, czy też nie. Orzekł, że tak. Ostatecznie dokumenty wróciły do Żor 22 listopada. Liczą aż 17 tomów, ale sędzia Jaworska już wstępnie zapoznała się z nimi i wyznaczyła początek procesu na 23 i 24 stycznia. To, jak mówi, najbliższy możliwy termin. – Jesteśmy bowiem zawaleni robotą, poza tym trzeba mieć czas na powiadomienie wszystkich stron – tłumaczy.Pierwszego i drugiego dnia wyjaśnienia mają składać oskarżeni, a jak dobrze pójdzie, za następne dwa tygodnie zeznawać zaczną świadkowie. Robert T. obawia się tylko, żeby znowu z jakichś przyczyn nie odroczono procesu. – Zależy mi na wyjaśnieniu sprawy, bo poświęciłem stowarzyszeniu całe swoje zawodowe życie – podkreśla. Twierdzi, że jest tu najmniej winny, ale stał się głównym oskarżonym. Nie rozumie, czemu prokuratura powiązała go ze wszystkimi wątkami afery. Przesiedział za kratkami blisko osiem miesięcy, choć poręczenia społecznego udzieliło mu wiele osób publicznych i instytucji. W tym czasie widział się z żoną tylko trzy razy, potraktowano go nawet nie jak oszusta, ale jak zbrodniarza, a wyszedł na wolność za poręczeniem majątkowym w kwocie 20 tys. zł. Ma o to wszystko żal do wymiaru sprawiedliwości. Twierdzi, że stowarzyszenie zostało uwikłane w aferę z powodu księgowej, która miała fałszować faktury celem wykazywania wyższych kosztów działalności organizacji. Robert T. stwierdza dziś, że jego główną winą był brak wiedzy, co zaskutkowało niedopilnowaniem dokumentacji, a w efekcie wplątaniem organizacji w tę sprawę, choć Daj im Szansę nie miało z nią nic wspólnego.– To moja życiowa porażka – dodaje. Po wyjściu na wolność otworzył gabinet rehabilitacyjny (jest rehabilitantem), co wywołało skrajnie różne komentarze. – To miałem zarejestrować się w pośredniaku i żyć z zasiłku dla bezrobotnych? – pyta gorzko były prezes, który jeszcze podczas pobytu w areszcie zrzekł się mandatu radnego. Dziś prowadzi prywatny gabinet i społecznie zajmuje się niepełnosprawnymi dziećmi, ma m.in. tytuł przyjaciela szkoły w Szczejkowicach. W sądzie musi zmierzyć się z dziewięcioma zarzutami (dotyczą fałszowania dokumentów darowizny i poświadczania nieprawdy), jakie postawiła mu prokuratura. On przyznaje się jedynie do pośredniczenia w sporządzeniu dwóch aktów darowizny. Stwierdza, że nie powinien był w tym uczestniczyć. Naprawił już jednak szkodę, bo zwrócił 40 tys. zł, których z jego winy skarb państwa nie otrzymał tytułem podatku. – Mam na to pokwitowanie z urzędu skarbowego – zaznacza. Sędzia Jaworska zastrzega, że na razie nie może tego potwierdzić. To będzie wiadomo dopiero po procesie. W sumie Robert T. może dostać karę do 15 lat pozbawienia wolności i 1,080 mln zł grzywny, ale na razie trudno ferować wyroki.Sprawę jego żalu z powodu trzymania za kratkami aż tyle czasu i uniemożliwiania kontaktu z kimkolwiek pani sędzia kwituje krótko: areszt był uzasadniony, skoro decyzję o jego zastosowaniu, mimo skarg, podtrzymała jednostka wymiaru sprawiedliwości drugiej instancji. Żona prezesa odpowie za utrudnianie śledztwa i nakłanianie świadków do składania fałszywych zeznań, za co grozi do pięciu lat odsiadki. Jakubowi R. (ma zarzut spreparowania aktu darowizny wartości 37 tys. zł, a chodziło o kwotę 10 razy wyższą, więc skarb państwa stracił 14 tys. zł z powodu odprowadzenia niższego podatku) grozi do ośmiu lat więzienia. Taki sam wyrok może zapaść w przypadku księgowej, która ma osiem zarzutów, głównie fałszowania aktów darowizn.
Tekst i zdjęcie: ELŻBIETA PIERSIAKOWA

Komentarze

Dodaj komentarz